Pared - Bogusław Kowalski

Klasizm

Strona główna >>

Powiedzmy sobie szczerze – rozumienie alpinizmu nie jest dla laików. Nigdy nie oczekiwałem, że wszyscy mają rozumieć wspinanie i że każdy rozróżniać będzie alpinizm od turystyki wysokogórskiej. Wcale nie chcę, żeby tak było. Alpinizm nie jest dla laików, żeby go rozumieć, trzeba mieć jakieś kompetencje, pewną świadomość, rozeznanie w historii. Wspinanie, o którym piszę, zawsze wywodzi się od poprzedników, od historii ich udanych i  nieudanych prób. Nie wierzę, że przyjdzie laik, który kompletnie nic nie wie i nagle dozna oświecenia, coś wyczyta i stanie się alfą i omegą. Więc uważam, że ocena dokonań górskich powinna należeć do osób kompetentnych, które same stopniowo zdobywały doświadczenie, doskonaliły się i  szukały w  górach swojej ścieżki. Sądzę, że alpiniści są do siebie podobni. Nadają na tych samych falach.

Pozwoliłem sobie sparafrazować słynne już słowa Olgi Tokarczuk, bo bardzo nie zgadzam się z tym, jak w mediach przedstawiany jest himalaizm. Temat wraca jak bumerang przy każdym sygnale z gór najwyższych, a szum informacyjny nasila się, gdy na jakąś dużą górą wejdzie Polka lub Polak. A sprawa jest banalnie prosta: samodzielnym alpinistą jest ten, który ciągnie za sobą linę. Mając na uwadze tradycję i rozwój alpinizmu, należy w to wliczyć również umiejętność rozciągania poręczówek. Oczekiwanie, aż wykwalifikowani przewodnicy wytyczą szlak i rozciągną liny, jest jak wzięcie udziału w Tour de France na rowerze elektrycznym. Trzeba przy tym uważać, żeby nie padła bateria, bo wtedy się czeka. Tak jak w zeszłym roku, aż helikoptery zrzucą liny, bo zabrakło ich nie „alpinistom”, ale zawodowcom, do rozciągnięcia kolejnych metrów poręczy. Warto przypomnieć fakt, iż 150 lat temu Ludwig Purtscheller razem z Emilem Zsigmondym odcięli pępowinę i ruszyli na podbój alpejskich ścian bez wsparcia przewodników górskich.

Każde wejście na szczyt ośmiotysięczny jest ogromnym osobistym (!) sukcesem himalaisty. Ale żeby mówić o  wyczynie, potrzebny jest... wyczyn. Dziś według mediów i  Eberharda Jurgalskiego wyczynem jest klepnięcie szczytu. Nieważne w  jakim stylu, z  iloma Szerpami niosącymi butle z  tlenem. Historia himalaizmu pisze się na nowo. Pierwszym zdobywcą Korony Himalajów nie jest już Messner, drugim Kukuczka, a  kolejnym Loretan. Ba, oni nawet nie weszli na wszystkie ośmiotysięczniki. Mało kto zwraca uwagę na to, że porównywanie dzisiejszych i ówczesnych wspinaczy to zwyczajny absurd. Nie ten sprzęt, wyposażenie, odzież, obuwie.

W  lipcu 2022 roku, podczas „okna pogodowego” na K2, w Szyjce Butelki na wysokości ponad 8200 metrów w korku utknęło 140 osób! Znakomita większość z nich nigdy nie dotarłaby do tego miejsca, gdyby nie Szerpowie, którzy rozciągnęli liny poręczowe. Co więcej, prawdopodobnie niewielu z tego tłumu posiadało umiejętności wystarczające do samodzielnego przejścia Komina House’a, który znajduje się półtora kilometra niżej! Taki tłok w jeden, konkretny dzień, to nie tylko skutek przemysłu wysokogórskiego, ale również efekt doskonałych prognoz. Gdyby wcześniejsze pokolenia posiadały taką technologię, nie byłoby tej szarpaniny, nieudanych ataków, tragedii wynikających z  załamań pogody. Historia potoczyłaby się inaczej, być może Mount Everest jako pierwsi zdobyliby Szwajcarzy, K2 Amerykanie jeszcze przed drugą wojną światową, a  Nanga Parbat – Niemcy w latach 30.

Pionierskie wejście Włochów na K2 było ogromnym sukcesem, ale też niewyobrażalnym przedsięwzięciem, wymagającym logistyki, najlepszego w tamtych czasach sprzętu, najwybitniejszych wspinaczy, niezwykłej wytrwałości oraz, co tu dużo mówić, zwykłego szczęścia. W tym samym roku niejaki Jim Peters przebiegł londyński Maraton Politechniki w czasie 2 godzin, 17 minut i  39 sekund. Po 70 latach taki czas jest nieosiągalny dla przeciętnego biegacza kończącego ten dystans. Porównanie tytanów himalaizmu z dzisiejszymi zdobywcami wymagałoby od tych drugich poprawienia stylu. W bieganiu jest to proste – należy przebiec maraton szybciej niż Peters. W górach wysokich to samodzielność, zrezygnowanie z dodatkowego tlenu, poręczówek oraz usług Szerpów. Większość dzisiejszych himalaistów to rozumie, ale przepytujące ich media już niekoniecznie.

Dziennikarze nie widzą, że na te same szczyty ludzie wbiegają w rekordowych czasach, zjeżdżają z nich na nartach czy zlatują na paralotniach. I że działają na mniejszych górkach, którym sporo brakuje do 8000, ale za to żeby na nie wejść, trzeba się wspinać! Trango, Siula Grande, Jirishanca, Uli Biaho, Bondit Peak, Pumari Chhish, Pumahuacanca, Kichatna Spire, czy też „nasza” Polar Sun Arm – tam działy się rzeczy godne uwagi. Wiosną tego roku drogę Slovak Direct na Denali pokonały trzy zespoły, z czego jeden zrobił pierwsze przejście klasyczne, a  dwa pozostałe poprawiały rekordy na 21 i  17 godzin. Na drodze, którą autorzy wytyczyli w ciągu 11 dni. Dwie dekady temu tę samą linię po raz pierwszy bez poręczowania, w stylu one push, przeszedł doborowy team: Scott Backes, Steve House i  Mark Twight. Historię tej wspinaczki opisał między innymi House, który zamieścił w swojej książce Poza górą taki oto dialog:

„– Daj spokój, Scott. Jest może pięćdziesiąt osób, które rozumieją, co robimy.
– Pięćdziesiąt?! – Scott wybucha śmiechem. – Tak dużo, heh? Myślę, że tuzin. A  na całym świecie może dwa tuziny, bo nigdy nie wiadomo, co tam u tych pieprzonych Europejczyków.
– Wisi mi to, przecież mnie znasz.”

MAGAZYN GÓRY 3/2022

cofnij