Pared - Bogusław Kowalski

Relacja z wyprawy na Torre Sur

Jak zwykle zaczęło się od kłopotów. Przez trzy godziny przebijaliśmy się przez zakorkowaną Warszawę, Wojtek który od niedawna mieszka w stolicy obiecywał, że zajmie to nam góra trzydzieści minut. No właśnie tu Wojtek, ja w Toruniu, a Krzysiek w Chicago. W zasadzie to wyprawa rusza wyłącznie dzięki internetowi. Niestety pokonanie zatłoczonych ulic jest ponadczasowe i opiera się technice.

Na szczęście pewnie w tym samym korku stał pewnie nasz pilot, bo mimo godzinnego spóźnienia zdążyliśmy na samolot. Jeszcze tylko na bramce musieliśmy nasze twarze oblec miną zbitego psa, aby panie z Air France przymknęły oko na nasze czterdzieści kilo nadbagażu na głowę. Przez pokład samolotu dumnie przemaszerowaliśmy stukając skorupami i ubrani jak polarne misie w czasie przydługiej zimy.

Na lotnisku w Santiago dostaliśmy strzał między oczy. Jeden z przewoźników do Punta Arenas wykończył konkurencję i wywindował ceny. I z czego my mamy zapłacić 600 dołków za przelot? A nadbagaż? W oczy zajrzało nam bankructwo i odwołanie wyprawy. Po długim liczeniu i dyskusji wpadliśmy na rewelacyjny pomysł. - Jedziemy do Punta Arenas autobusem to przecież tylko ze 3500 kilometrów! Jeszcze tylko wysłaliśmy mejl do Krzykacza i w drogę, jedyne 36 godzin.

W Punta Arenas przechwytujemy Krzyśka, który zaczął się rozglądać za nowymi partnerami i ruszamy do Puerto Natales po drodze Krzykacz zyskał sobie nowe miano - El Gringo. Tu robimy zakupy i odbieramy zezwolenie załatwione dzięki pomocy naszego znajomego Cristiana. Następnego dnia wsiadamy w autobus i w końcu lądujemy w Parku Torres del Paine. Pokazuję Krzyśkowi szczyty, doliny, drogę podejścia, czuję się świetnie. To super, że jestem tu znowu. Ja łapię autobus do Administracji Parku po kolejne zezwolenie, a chłopaki jadą na kamping i przeistaczają się w dwunożne samobieżne woły transportowe. Po kilku godzinach wymachując "autorization para escalar" docieram do namiotu i ruszam razem chłopakami do schroniska El Chileno. Nie mogę opanować emocji. Nareszcie zaczęło się! Mój humor psuje jedynie nasze krowy - tak nazwaliśmy wory transportowe, które ważą stanowczo za dużo.

W schronie oprócz znanej obsługi spotykamy ekipę z RPA. Są szczęśliwi, bo właśnie schodzą po powtórzeniu Sudafricany, pierwszej drogi na wschodniej Torre Central. Wśród nich spotykamy rodaka - Wojtka, który dziesięć lat temu wyemigrował ze Śląska. Umawiamy się na oblewanie sukcesu w schronisku Torres. Następne dni to przenoszenie worów najpierw do Campu Las Torres, a później do naszej bazy. Tworzą ją dwa potężne bloki skalne. Pod jednym z nich jest koleba, a nieopodal platformy biwakowe otoczone murkami ułożonymi z kamienia. To miejsce nazwano Swiss Camp najpewniej od nazwiska Michela Pioli, który tu kiedyś rezydował.

Pierwszej nocy w bazie przeżyliśmy horror. Już na wstępie wiatr postanowił sprawdzić wytrzymałość naszą oraz naszego namiotu. Pierwszy do koleby uciekł Wojtek godzinę później ja. Tylko Krzykacz okazał się twardzielem, za to rano sporo czasu zajęło mu wygrzebanie spod zgruzowanego namiotu. Kolejnego dnia w końcu dotknęliśmy skały, była mokra i śliska, słowem sama przyjemność. Na dodatek asekuracja była raczej wątpliwa. Na sucho przebiegłbym to w jeden, dwa dni. Obiecałem to zresztą naszemu Gringo, ale w tych warunkach musieliśmy ostro powalczyć, żeby przebić się przez płyty i dostać się do tarasu. Aura wyraźnie nam nie sprzyjała. Gdy mokrzy i zmęczeni wracaliśmy do bazy najczęściej powtarzaliśmy, że "franca się broni". W trakcie tych powrotów Wojtek otrzymał swoje miano wyprawowe. Otóż dorwało go jakieś zapalenie zatok, łykał więc antybiotyki i choć starał się jak mógł, to siłą rzeczy, co najwyżej robił transport. Gdy więc wracaliśmy z Gringo do Swiss Campu do darliśmy się 'Maryna gotuj pierogi". Witał więc nas Maryna chlebem i solą.

W końcu sypnęło tak, że nic nie dało się robić, zupełnie zakryło szczeliny na lodowcu, a co gorsza zasypało nam Marynę w kolebie. Razem z Gringo zaczynam akcję "'liść dębu" i szuflujemy w śniegu znaleźną łopatą i menażkami. Wojtek zaś jedzie do Puerto Natales podleczyć się i dokupić wałówkę. Następnego dnia po przebudzeniu wpadamy w osłupienie. Pierwszy raz mamy błękitne niebo i nie ma wiatru! Niestety płyty pokryte są grubą warstwą śniegu. Jednak ruszamy! Zrobimy chociaż transport i może odkopiemy poręczówki. Po godzinie marszu oglądamy się za siebie, jesteśmy dumni z naszego śladu jest prosty jak od linijki. "Zaraz Krzysiek, czy ja dobrze pamiętam? Tam chyba było mnóstwo szczelin ..."Pod ścianą łyk wody kilka ciastek i... robi się niedobrze. Gringo zwija się z bólu, wygląda to bardzo poważnie. Co jest Krzychu?! Słyszę tylko jęk "boli Bodziu" Ubieram go, porządkuję depozyt i zaczynamy schodzić. Ale co to za schodzenie. Pięć kroków i w śnieg. Kłótnia z nim nie ma sensu, przecież go nie zniosę na plecach po tym cholernym lodowcu. Poza tym on nawet nie da się dotknąć. Co robić? Na szczęście po godzinie, może dwóch Gringo sam ożył i choć osłabiony to o własnych siłach dotarł do bazy. Nazajutrz podeszliśmy pod ścianę i choć nie czułem się dobrze to wbiliśmy się w nią. Już drugi dzień łażę w mokrych skorupach i dobrało się do mnie jakieś choróbsko. Bez oporu zgodziłem się by Gringo prowadził. Niestety to był niewybaczalny błąd. On walczył w mokrej, połogiej, na dodatek kruchej płycie, a ja stałem i marzłem. Wiało i na przemian padał deszcz lub śnieg. Cholerny świat, że też nam się zachciało Patagonii. W końcu, gdy ściana zaczęła płynąć uciekliśmy w popłochu do "domku"', do Maryny, który przywiózł całą górę jedzenia. Wypoczął, wyzdrowiał i tryska humorem. To bardzo dobrze, bo teraz mnie rozkłada przeziębienie .

Chłopaki zasuwają do góry, dziś powinni dotrzeć do tarasu, a jeśli dadzą radę to nawet do turnicy. Tam założymy pierwszą kapsułę. Nie mogę usiedzieć więc schodzę do schroniska po zamówioną puszkę kawy, a po powrocie do bazy biorę znowu wór na plecy i idę pod ścianę. Gringo kilka godzin przebijał się przez okapy, ale w końcu wyszedł w łatwiejszy teren i choć już jest późno to dziś na pewno dojdzie do tarasu. Korzystając z okazji filmuję i robię foty. No i pokrzykujemy sobie, bo za sobą już mamy te cholerne płyty. Jeszcze dzień, może dwa i będziemy spać w portaledge'''ach. Kolejny dzień to praca całego zespołu Gringo walczy na expanding'ach, ja go asekuruję i robię zdjęcia, a Maryna likwiduje poręczówki i wytycza prostą linię do holowania. Mimo, że nie udało się dojść do Bezimiennej Turni to jesteśmy zadowoleni. Nazajutrz zaświtało słońce i zrobiło się przyjemnie. Jesteśmy już nieco zajechani, więc dziś odpoczywamy, a jutro? Jutro porzucimy naszą bazę i wbijemy się w ścianę. 2 lutego.

Pierwszy dzień w ścianie

Sprzyja nam szczęście, słońce świeci jak oszalałe, a wiatr poszybował gdzieś na zachód. Jestem już na ostatniej poręczy przed tarasem, w trakcie odpoczynków przyglądam się jak Gringo gdzieś tam w dole holuje nasze krowy. Nagle wystrzelił jak z procy i zawisł na jednym z punktów. Wypadł hak! Niestety muszę zjechać do niego i na wszystkich stanach dobić jeszcze jednego spita. A miało być tak pięknie.

Chłopaki holują te przeklęte krowy, a ja mozolnie czyszczę wyciąg. Od czasu do czasu klnę na Gringo jak mogę. No, ale on ma młotek, który waży chyba z dwa kilo. Na jego hakach można wieszać słonie. "Krzychu Ty ...., spity gorzej siedzą niż te Twoje żelastwo! Jak będzie tak dalej to sam je będziesz wybijał!"

Lezę przez jakieś cholerne, poprzyklejane płyty. Wspinałem się kiedyś w czymś takim. Na ŻTM-ie, gdy zapchałem się w Czoka - Baranka. Trudności do sześć, ale strachu dużo, dużo więcej. Gdy wreszcie moi partnerzy dociągnęli krowy do stanu to zapadła już głucha noc. Pod rozkazami wielkościanowego weterana rozłożyliśmy portale, jak to zwykle bywa rozhulał się wtedy wiatr. Problem był z moim domkiem, bo namiot za żadne skarby chciał się dać naciągnąć na stelaż. W końcu pomógł mi Krzychu i około trzeciej wszedłem do śpiwora. To był długi ciężki dzień.

Dzień drugi i trzeci

Wstajemy niespiesznie około południa. Czuję się nieswojo po debiutanckiej nocy. Widoki mamy nieziemskie. No i oczywiście jest lampa. Najpierw porządkujemy biwak, a później zabieramy się do pracy. Gringo wbija kolejne haki i pokrzykuje z radości, Maryna asekuruje siedząc, a jakże w portalu. A ja robię foty. I nie wiem co mi się bardziej podoba wspinanie, czy robienie zdjęć? Następnego dnia Gringo kończy wyciąg. Zdążył się przy tym przewietrzyć, po tym jak urwał mu się haczyk. Gość przyjechał na wyprawę z ręką na temblaku i ma takie parcie do góry. Niech ja tylko wyzdrowieję... Wieczorem jestem 60 metrów nad portalem i asekuruję Marynę, który łoi ofłajtową rysę, a później wchodzi w francowaty trawers. Wieczorem zjeżdżamy wprost do namiotów. Tak więc wygląda wspinanie hotelowe?

Dzień czwarty

Chłopaki wychodzą do góry, a ja mam się wyleczyć. A pogoda? Oczywiście lampa. Gringo asekuruje, a Maryna walczy na trawersie. Krzyczą coś do mnie, że trudno i słaba asekuracja. Ze ściany zaczynają płynąć dwa ogromne potoki. Pewnie wytapiają się śniegi w kopule podszytowej. Co oni chcą? Jak to do góry? Przecież jestem jeszcze chory. No tak, oni zdrowi też nie są. Gringo po operacji, a Maryna? Ale numer, na niebie błękit, a strugi deszczu przemoczyły go do suchej nitki i gdy schowało się słońce to zaczyna nam chłopak podmarzać. Trudno jakoś tam dojdę. Gringo walczy gdzieś za kantem, raz wbija, haki raz wierci pod bathooki. Słońce już dawno schowało się za filarem i jest mi coraz zimniej. W dodatku woda leje się wprost przez moje stanowisko. Zjeżdża zmęczony Gringo i mówi, że to było A4, że trudno i słabe przeloty. No chłopaki całkiem nieźle. Szacuneczek.

Dzień piąty

Ale nuda, jak w polskim filmie, znowu mamy piękny słoneczny dzień. Niecałe dziesięć metrów na prawo od nas widać spity Pioli. Gringo przewierca się do nich. Nie podoba mi się to w ogóle. W dodatku zamiast bathooków używa talony. I to jest asekuracja? W końcu wpina się do spita. Ekstra! "Gringo czy wiesz, że może dziś dostałeś Złoty Czekan? - Coś Ty nigdy w życiu, a Babanow?" Robi się przyjaźnie, bo odwiedzają nas kondory, a później zmienia mnie Maryna.

Dzień szósty

Pierwszy idę do góry. Już jestem zdrowy. Dziś prowadzę - przynajmniej taki mam zamiar. Najpierw muszę dobić spita na stanie, wczoraj Gringo trafił na jakąś twardą skałę i jeden spit nie wszedł do końca. W końcu doszedł do mnie nasz Kapral, taki kolejny już przydomek zyskał nasz Krzysiu. Mówi mi, że Maryna paskudnie oparzył sobie lewą rękę -cholera kolejne osłabienie. Gringo tak zirytowała moja walka ze spitownicą, że wydał mi rozkaz "Bodziu, nie obracaj tylko wbijaj jak gwoździa". Gdy w końcu dokręciłem spita ze skruszoną miną stwierdziłem, że nie dam rady prowadzić. Nad jest nami goła płyta i trzeba wiercić te cholerne dziurki, jak patrzę do góry to sierpnie mi skóra. Ze dwie godziny później po dziewiątym 'przechwycie" Gringo wreszcie wbija spita, a ja zaczynam głęboko oddychać.

Dzień siódmy

Gringo przebił się przez te cholerne płyty, ja wiszę w spicie i robię foty. Zazdroszczę mu jak diabli, bo robi przepiękny okap. Za nic nie chciał oddać tego wyciągu. Gdy byliśmy jeszcze pod ścianą to mieliśmy nadzieję, że Piola poszedł w prawo. Dlatego nazwaliśmy ten okap "Skrzydłem Nadziei". Tu założymy drugą kapsułę. Maryna mimo obolałej dłoni wyholował do góry sprzęt i część wody. Gringo zrobił jeszcze krótki wyciąg i po zjeździe powiedział, że ściana się otworzyła. Dobiłem spity na stanie i przy świetle księżyca zjechałem do biwaku.

Dzień ósmy

Przenosimy dziś biwak. Przy śniadaniu wpadamy na genialny wręcz pomysł, żeby nie składać do transportu naszych portali tylko małpować z rozłożonymi. Jak zwykle w takich przypadkach na początku wszystko idzie dobrze, ale do czasu. Zaczęło mnie miotać po ścianie. Mój portal robi za żagiel, a ja za nie sterowną łajbę. Gdy od czasu, do czasu niepewnie spoglądam w dół, to widzę jak Gringo walczy z namiotem. Wiatr rzuca go po kilka metrów, raz do góry, innym razem na boki. Oj cienko z nim. Rzeczywiście mieliśmy wyśmienity pomysł. W końcu wiatr słabnie i z dość głupimi minami zaczynamy montować nasz biwak. Patagonia przypomniała nam na chwilę swoje prawdziwe oblicze.

Gringo zostaje na biwaku i dociąża portale swoim przemarzniętym dupskiem. Ja natomiast zjeżdżam do Maryny pomagać mu przy holowaniu naszych krów. Gdy został już ostatni worek do wyciągnięcia do biwaku, coś się zacięło w moim systemie holowniczym. Za nic nie mogę targnąć tej krowy, a w dodatku znowu zaczyna wiać. W eter idą bluzgi. Maryna na mnie ja na niego, a krowa ani drgnie. Ten tam na dole krzyczy, aż w końcu nie wytrzymuję i drę się na całe gardło "Wojtek k... m... to przecież jest fizyka!" Nie pozostaje mi nic innego, więc ciągnę po prostu z krzyża. Centymetr po centymetrze.

Chyba dopiero po godzinie przeklęta krowa wreszcie chybocze przy biwaku, ja wiszę przy niej otępiały od wiatru i kompletnie wypruty z sił. Po jakimś czasie dociera Maryna z wyrzutem patrzy mi w oczy, później na stanowisko i w końcu mówi "Bodziu, odwrotnie wpiąłeś Pro Traxiona..."

Dzień dziewiąty

Wydobrzałem już więc prowadzę. Gringo został w namiocie i wypoczywa. Ale skręca go chyba strasznie, bo na odchodnym poprosił mnie "nie wejdźcie przypadkiem na szczyt beze mni". Najpierw robię tatrzańskie zacięcie, coś jak Czech na Żabim Niżnim, tylko w lodzie i śniegu. Tracę tu nasz jedyny zegarek. Na kolejnym wyciągu podchodzę pod cudowne "pomarańczowe zacięcie". Wbijam się w nie i upajam kolejnymi ruchami. Nagle słyszę swój przerażony okrzyk i po chwili leżę na półce wyjąc z bólu. Dopiero po długiej chwili jestem w stanie odpowiedzieć Marynie, że wszystko OK. Akurat - ten sam staw skokowy rozwaliłem we wrześniu na Stefce, a dawno temu na Kosińskim. Z pokorą przypinam ławy i starając się nie patrzeć na pęczniejącą kostkę robię jeden z najładniejszych wyciągów na naszej drodze.

Dzień dziesiąty

Noga spuchła mi jak bania. No to koniec, już nic nie poprowadzę w tej ścianie. Zostałem w portalu. Zrobiło się brzydko, zaczął padać śnieg i obolały i samotny czułem jak z każdą chwilą mam coraz bardziej dość tej ściany. Wieczorem zjechali chłopaki. Dostali dziś nieźle w kość. Mieli fatalne warunki, dużo czyszczenia, a do tego przeszywająco zimny wiatr. Po kolacji wróciły nam humory i po raz pierwszy rozmawialiśmy o szczycie. Osobiście wolałbym wejść tam jutro. I tak już zbyt wiele nie zrobię z tą nogą, a trudności mamy już za sobą. w dodatku pojawia się powoli nowy problem  - kończy nam się jedzenie. Jeszcze nie głodujemy, ale co będzie jeśli pogoda się nie poprawi i będziemy musieli przeczekiwać?

Dzień jedenasty

Ze snu wybiły mnie podniesione głosy. Ledwo przytomny wysunąłem głowę ze śpiwora. "Chłopaki co się dzieje." Odpowiedź z drugiego portala niewiele mi wyjaśniła - "Wyjrzyj i sam zobacz." Ociągając się rozsunąłem zamek namiotu i wyjrzałem na zewnątrz. "O ja Cię..." zatkało mnie zupełnie. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że patagońskie niebo nieskalane jest chmurami. Jednak dzisiejszy poranek to jakiś obłęd. Około pięćdziesiąt metrów poniżej naszego biwaku rozpościerał się najpiękniejszy dywan jaki widziałem w życiu. Waniliowy kobierzec z chmur sięgał aż po horyzont, a my jak rozbitkowie wisieliśmy na jednej z wystających skalnych wysp. Uśmiechnąłem się, bo przez głowę przemknęła mi myśl, początkowo marzenie, które powoli przeradzało się w pewność. - Dziś wejdziemy na szczyt! Gringo jest ostrożny i twierdzi, że dziś zrobimy dwa, może trzy wyciągi, a szczyt może jutro. O nie Krzysiu. Jutro jest trzynasty piątek. To nie jest dobra data na atak.

Jako niepełnosprawny wychodzę ostatni. Zabieram emblematy, sztandary, godła i wszystko to co może się przydać na szczycie. Dochodzę do chłopaków i robię zdjęcia: im górom, chmurom i sobie. Teren staje się coraz łatwiejszy, aż w końcu Gringo ściąga nas pod blok szczytowy. Po kilkunastu minutach Maryna otwiera piwo na szczycie. Drzemy się w niebogłosy. Do góry rusza Gringo, a mnie zaczynają się trząść ręce. Czuję jak miesiące przygotowań, kilometry, kilogramy i cały ten wór emocji wylewają mi się na policzki. Chowam się za okularami lodowcowymi i gramolę się na wierzchołek. Nie możemy uwierzyć, że jesteśmy na szczycie. Pod nami płyną chmury, a na wschodnią stronę kładą się cienie Wież Paine. Nad naszą widać widmo Brokenu. Gringo co chwilę powtarza "chłopaki naprawdę nam się udało." Mrużę oczy i patrzę na północ, w stronę Fitz Roya. Znowu zaczynam marzyć? To dla takich marzeń, dla takich chwil jak obecna zostawiłem rodzinę, przyjaciół i wbiłem się w ścianę. Otwieram szerzej oczy i patrzę na Marynę, on zostawił świeżo poślubioną żonę. Gringo z kolei przyjechał tu mimo uszkodzonego ramienia. Poświęciliśmy wiele, żeby przeżyć tę przygodę. Paradoksalnie świat odciął się od nas zasłaniając się kurtyną chmur.

Powrót

Trzynastego w piątek rzeczywiście jedynie odpoczywaliśmy. Natomiast następnego dnia zjechaliśmy do podstawy ściany. Później po przygodach odzyskaliśmy dwa worki, które wpadły nam do szczelin. Musieliśmy je odzyskać, bo był w nich nasz majątek oraz nasze wspomnienia - filmy i zdjęcia, nasze raki, czekany. Gdy nazajutrz w szczelinie trzymałem już plecak w ręku i spojrzałem w górę, czułem, że przedtem, w ścianie byłem u siebie. Pozostał nam jeszcze bardzo wyczerpujący transport bagażu do schroniska Chileno. Stamtąd wory zjechały na koniach, a my obarczeni jedynie aparatami i kamerą dotarliśmy do schroniska Torres. Gringo z uszkodzonym barkiem i zblokowanym kolanem, Maryna z obolałymi kolanami, a ja z napuchniętą jak dynia kostką. Pomysł uczczenia w polskim stylu naszej wyprawy sczezł na niczym - byliśmy po prostu wyczerpani. Sukces oblaliśmy w dopiero nazajutrz w Puerto Natales.

W rolach głównych występowali:

Krzysiek, Krzykacz, Gringo - Krzysztof Belczyński
Wojtek, Maryna - Wojciech Wiwatowski
Narrator - Bogusław Kowalski


GÓRY kwiecień 2004