Pared - Bogusław Kowalski

Trzy Wieże


Wyprawa do Patagonii, Torres del Paine

Obudziłem się obolały. Gdy otworzyłem oczy okazało się, że jestem w samolocie, zawieszony gdzieś nad Ameryką Południową. Po chwili dotarło do mnie, że zaczęło się. Lecę na spotkanie Przygody. Czarnookie stewardesy podały kawę, a w okienku pokazała się Aconcagua. I nie był to ekran telewizora. Pobyt w Santiago był bardzo krótki i po kilku godzinach szybowaliśmy w kierunku Punta Arenas. Po pewnym czasie pilot mocno przechylił airbusa na lewe skrzydło i pod nami ujrzeliśmy Torresy. Nasze Wieże. To z ich powodu od kilkunastu już godzin podkurczam nogi jak w starym peerelowskim kinie.

W Punta Arenas zaskoczył mnie chłód no i wiatr. Nasz Lider zawyrokował, że to jeszcze nic - bułka z masłem. Jak mówi to pewnie wie. W końcu był tu dwa lata temu. Zakupów dokonaliśmy bardzo sprawnie, w dużej mierze przyczynił się do tego drugi z moich partnerów Miguel. Nieoceniona okazała się znajomość hiszpańskiego naszego kompana. Ruszyliśmy do Puerto Natales tak szybko jak było to możliwe. Stąd po uzyskaniu zezwolenia wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas do Parku Narodowego Torres del Paine.

Gdy znaleźliśmy się przy Hosterii - ostatniego hotelu z telefonem - z niedowierzaniem patrzyłem na nasze bagaże. Mieliśmy do przetransportowania prawie dwieście pięćdziesiąt kilogramów, a do pokonania było, bagatela, siedem godzin marszu w górę Doliny Ascensio. Zanim to nastąpiło poznaliśmy JEGO. Miał dobrze mi znany obłęd w oczach, a w kącikach ust czaił się kpiarski uśmiech. Podszedł do nas i z kalifornijskim akcentem wycedził "Hello guys. My name's Steve. Steve Schneider." Po tej prezentacji za sprawą sławy z Doliny Yosemite koledzy mówią do mnie Bodek-Bodek. Steve'a spotykaliśmy do końca pobytu pod Wieżami. Bagaże wraz z nami wahadłowo dotarły do "naszego" Campamento Torres.

Po drodze zajrzeliśmy do schroniska El Chileno, gdzie obsługa z ogromnym kucharzem Luisem na czele rzuciła się Liderowi na szyję. Pytaniom nie było końca. A nasi rozmówcy z wyraźnym zadowoleniem używali słowa zupełnie tu nie pasującego. W hiszpańskim oznaczało ono zakręt... Noszenie worów nadwątliło niestety nasze siły - Miguel cierpiał na bóle kręgłosłupa. No cóż do wesela się zagoi. Oby jednak wcześniej niż później.
Pełni zapału przy zupełnie niepatagońskiej aurze ruszyliśmy z Liderem wytargać sprzęt pod wschodnią ścianę Torre Central. Gdy JĄ zobaczyłem to zabrakło mi słów. Tysiąctrzystumetrowe lotnisko postawione na sztorc. Spociły mi się dłonie i odruchowo zacząłem szukać woreczka z magnezją.

Pierwsza. Torre Sur

Po dwóch dniach w trójkę ruszyliśmy do koleby pod ogromnym głazem położonym naprzeciw naszej ściany. Niestety Miguel nadal cierpiał i musieliśmy coś postanowić. Po niedługiej dyskusji odłożyliśmy nasz cel - Magico Est na lepsze czasy i we dwójkę bez Miguela uderzymy na Torre Sur. Lider był tam dwa lata temu z Napałem - Ryśkiem Pawłowskim więc wie co i jak. Wycofali się po załamaniu pogody, przedtem jeszcze zaliczając nockę w ścianie.

Wystartowaliśmy o drugiej w nocy odprowadzani smutnym wzrokiem Miguela. Lodowiec przemierzyliśmy niespodziewanie sprawnie i po blisko trzech godzinach stanęliśmy pod ścianą. Lider kazał mi naprzeć, więc naparłem. I już po kilku metrach wiedziałem jakie wspomnienia zachował mój partner przez te dwa lata. Bolały mnie stopy i łydki, a buty stały nie wiadomo na czym. słaby przelot dyndał gdzieś w dole niepokojąco za daleko. Co ja robię tu - uu. Po ciężkiej walce zaległem na stanowisku a do ataku ruszył mój partner.
Wyciągi od V do A2 były kruche i tylko jakimś cudem cała ta biblioteka wisiała nad moją głową. Lider napierał z wielką pasją. Coś mi się wydaję, że przez ostatnie dwa lata śniła mu się ta góra wiele razy. Nawet się nie obejrzałem, a wyszliśmy w łatwe wyciągi w środkowej partii ściany. Dobra nasza teraz do kolejnego spiętrzenia i jeszcze z dwanaście długości liny. Po pewnym czasie werwa Lidera osłabła i przyszła na mnie kolej. Droga wiodła systemem zacięć oraz rys i niestety wiele z nich było zalane lodem. Moje friction z pewnością nie nadawały się do takiej nawierzchni. Całkiem słusznie zostawiliśmy raki i buty plastikowe pod ścianą, ale wzięliśmy zbyt dużo odzieży. I choć powietrze nawet nie zadrżało to obawialiśmy się zdeponować część rzeczy po drodze. Przecież wspinaliśmy się w znanej z nagłych załamań pogody Patagonii, do szczytu daleko, a deszcze niespokojne.

Z coraz większym mozołem, w raczej śródziemnomorskiej aurze, pokonywaliśmy kolejne wyciągi. Od czasu do czasu Lider zmieniał mnie na prowadzeniu co przyjmowałem z nieukrywaną radością. Dotarliśmy w końcu do miejsca, gdzie sztywna asekuracja nie miała sensu. Porzuciliśmy więc plecaki i objuczeni jedynie aparatem i kamerą potruchtaliśmy ostatnie trzysta metrów do góry. Na szczycie zabrakło mi słów założyłem lustrzane okulary i zza nich pstrykałem kolejne fotki. Coś trzymało mnie za gardło. Zupełnie tak samo jak moją sąsiadkę w czasie serialu brazylijskiego.... Niestety moją radość przytłumiał zrzędzący Lider, marudził że późno, że zjazdy, że noc. Wiem, wiem daj mi się Wojtku jeszcze chwilę nacieszyć.

W końcu zabrakło mi argumentów i posłusznie podreptałem za partnerem. Po którymś z kolei zjeździe zaklinowała się lina i niestety to ja musiałem ponownie włazić zalodzonym zacięciem. Kolejne zjazdy okazały się bezproblemowe, jednak tylko do czasu. Gdy dotarliśmy do środkowej partii ściany zapadły ciemności. Było tam łatwo i krucho. Opuszczanie się w takim terenie odpadały pozostało nam tylko schodzić. Tylko jak i którędy kiedy nic nie widać. Z pomocą nadprzyrodzonych mocy i sokolego wzroku Lidera trafiliśmy w kolejne stanowiska. I gdy byliśmy pięćdziesiąt metrów od piargu nie myślałem już o niczym innym jak tylko o piciu. Nie dane mi było jednak szybko ugasić pragnienie. Lina po raz kolejny zaklinowała się. Zawinęła się wokół bloku wielkości telewizora i jak pociągnę to może być katastrofa. Rozejrzałem się: Lider stał daleko w lewo, do telewizora, w prawo, ale po strasznej kruszyźnie wiodła uczepiona ściany lina. próbowałem więc ostrożnie i po chwili ujrzałem zmasakrowany pędzel na końcu mojego Mammuta. Byłem jednak tak spragniony, że ten widok niewiele mnie poruszył. Po kilku minutach okazało się, że do piargu mieliśmy niewiele ponad czterdzieści metrów.

Druga Torre Central

Po paru dniach odpoczynku podeszliśmy pod wschodnią ścianę Torre Central. Na miejscu okazało się, że nasi znajomi z campu - Sebastian i Frederico z Wenezueli - wspinają się nigdzie indziej tylko na Magico Est. Jak to mieli przecież robić nową drogę na prawo od Riders Of the Storm. O wy... No cóż trzeba będzie pogodzić się z faktami i wymyślić coś naprędce. Nie mamy portala, więc wschodnia Centrala odpada - tylko na Magico są dobre półki biwakowe. Co robić? Bierzemy część szpeju - naprzemy na Torze Central od zachodu. Trzy dni później drepczemy paskudnym, zalodzonym kuluarem. Jest tak ślisko, że wyciągamy linę. Stojąc na stanowisku niespokojnie patrzę na niewielki pasek na horyzoncie. Wiem co to oznacza, za kilka, najdalej kilkanaście godzin znajdziemy się w tunelu aerodynamicznym. Poszybujemy do Argentyny bez kontroli paszportowej. Gdy dochodzą do mnie partnerzy staram się nie mówić o swoich obawach. A przecież wiem, że Lider i Miguel doskonale widzą to samo co ja. Już w tej chwili nieźle zawiewa, a poza tym jest przeraźliwie zimno.

Ciągnę jednak wyciąg za wyciągiem, aż do momentu kiedy rozpętało się prawdziwe piekło. Lider stoi na stanowisku dwa metry pode mną i próbuje mi podpowiadać gdzie są stopnie. Wiatr fuka jednak z taką mocą, że nie dociera do mnie ani jedno słowo. Czuję jak na przemarzniętych opuszkach palców powoli robią mi się krwawe dziury. Na każdym kolejnym stanowisku obserwuję ściągniętą od wiatru twarz Lidera i wciąż oczekuję na wyrok - zjeżdżamy. Słyszę jednak prośbę "Bodziu jeszcze jeden wyciąg". Wspinam się więc pomimo zmęczenia. Wolę to niż tkwić na stanowisku w tym idiotycznym wietrze. W końcu po wytężającym wyciągu opadam z sił i zwieszam się na stanowisku. Nieco zobojętniały obserwuję jak mój partner z każdym metrem nabiera ochoty do wspinaczki. Po pewnym czasie dociera do mnie Miguel i zamieniam z nim pierwsze słowa od kilku godzin. W skupieniu przyglądamy się Liderowi, który w pięknym stylu walczy z kolejnymi zacięciami. Nieco ponad biwakiem Whillansa (sic!) prowadzenie przejmuje Miguel, a ja wypruty z sił naprzemian małpuję lub zalegam na stanowiskach. I tak już do samego szczytu.

Na wierzchołku Torre Central, jakby w nagrodę, na moment przestało wiać. Robimy foty, kręcimy, a nasz Lider - czarodziej, niczym dobry guide z reklamy wyciąga piwo z plecaka. Dzięki Ci za to Wojtku. Jeszcze kilka fotek i niespokojnie patrząc na zachód zaczynamy zjeżdżać. Po którymś z kolei lina zacina się i Lider ponownie walczy z piątkowym zacięciem. Choć mnie się wydaje, że było co najmniej siódemkowe.
Opuszczamy się dalej, tym razem pierwszy jedzie Miguel. Jednak coś dziwnego zaczyna się dziać tam w dole. Nasz partner mimo, że wisi niemal pionowo pod nami to nie dosięga do stanowiska. Lina wypina się jak żagiel na dobre pięć, sześć metrów. Trzeba czekać. Po bliżej nieokreślonym czasie stoimy stłoczeni koło siebie i krzyczymy do kapturów co i jak dalej. Jesteśmy w centrum huraganu. Po kolejnym zjeździe lina znowu się zaklinowała. Tym razem Miguel przypiął małpy i zasuwa do góry. Lider i ja w otępieniu obserwujemy naszego partnera. A ten dopiero po trzecim wymałpowaniu skutecznie odklinował linę. Coraz mocniej wieje i myślę, że to się już nigdy nie skończy.

Teraz pierwszy zjeżdża Lider, a ja za nim. Lecz cóż to. Koniec liny, a jego nie ma. To znaczy jest tylko z piętnaście metrów w prawo. Wywiało mnie na wschodnią ścianę. I jak tu wrócić pod wiatr? Czekam więc na słabsze podmuchy i po kilkunastu minutach stoję obok Lidera. Jeszcze dwa zjazdy i poniżej przełęczy huragan traci swą potężną moc. A my szybko jak to tylko możliwe zjeżdżamy kuluarem. Około trzeciej nad ranem jesteśmy w bezpiecznym terenie. Tu jak na ironię rozszalał się wiatr i zaczął padać zmrożony śnieg.

Trzecia. Torre Norte

Po zdobyciu Centrala musieliśmy dać odpocząć pokancerowanym i przemrożonym dłoniom. Postanowiliśmy więc zrobić rekonesans po Parku. Zwiedziliśmy doliny Pingo i Francuską. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie ta pierwsza, niemal dziewicza. Zajrzeliśmy nad Lodowiec Grey, z którego całe ściany lodowe obrywają się z hukiem do Jeziora szarego. Maszerowaliśmy w sąsiedztwie przepięknych fiordów oraz poprzez pampę. Nic dziwnego, że po takiej eskapadzie do bazy wróciliśmy pełni zapału do kolejnych górskich podbojów. Niestety gdy lizaliśmy rany i ładowaliśmy akumulatory, to wyczerpał się limit pogodnych dni w Patagonii. Kolejne osiem dni wsłuchiwaliśmy się w huraganowy wiatr, bębnienie deszczu, a na koniec przypatrywaliśmy się opadającym płatkom śniegu. Postanowiliśmy odzyskać energię i zjechaliśmy do Puerto Natales. Przy okazji uzupełniliśmy kończące się zapasy żywności.

Dwa dni później wróciliśmy w góry i gorączkowo zerkając na pogodne niebo pognaliśmy ile sił w nogach pod zachodnią ścianę Torre Norte. Jednak znowu mieliśmy pecha - w noc przed wspinaniem walnęła pogoda. Na zachodniej części nieba pojawiły się ciężkie, deszczowe chmury. Po burzliwej dyskusji postanowiliśmy jednak wejść na północną Wieżę. Obraliśmy najłatwiejszą drogę, poprowadzoną przez pierwszych zdobywców. Pogoda nie pozwoliła nam zmierzyć się z jedną z wielu na tej ścianie, trudnych, sportowych dróg. Początkowa wspinaliśmy się znajomym z wejścia na Central kuluarem. Na przełęczy ktoś włączył wentylator i zrobiło się "normalnie". Całą drogę prowadził Miguel, najbardziej z nas głodny wspinania. Po czterech może pięciu godzinach stanęliśmy na wierzchołku. Lider i ja zdobyliśmy tym samym trzecią, ostatnią turnię w masywie. Szkoda tylko, że dookoła było widać tylko mgłę.

Podczas zjazdów pogoda wyklarowała się na dobre - rozszalał się huragan. Po raz kolejny mieliśmy okazję zaznajomić się z prawdziwym smakiem Patagonii. Pod ścianę dotarliśmy ogłupiali od ciągłego huku. Po kilku godzinach mijaliśmy Camp Japoński, w którym zamieszkiwali głównie amerykańscy wspinacze. Gdy usłyszeli, że mimo paskudnej pogody wspięliśmy się na Torre Norte to szczęki opadły im do kolan. Nasz stary znajomy Steve Schneider nadał nam miano "królów złej pogody".

W rolach głównych występowali:

Lider - Wojciech Wiwatowski
Miguel - Michał Wiśniewski
Bodek-Bodek - Bogusław Kowalski

Część - Druga. Torre Central - ukazała się w GÓRACH 2003/3,
natomiast całość w Biuletynie Informacyjno -Propagandowym
KW Warszawa AZERO 2002/2