Pared - Bogusław Kowalski

Ileż to razy zastanawialiśmy się nad podstawowym dla nas problemem: po co chodzimy po górach? – i sypały się jak z worka najprzeróżniejsze odpowiedzi, czasem całe traktaty: czym ten alpinizm jest, a czym nie jest. Żadna odpowiedź nie była dobra, a mnogość zdań doprowadziła do tego, że gdyby je zebrać do kupy, okazałoby się, że jest dla nas wszystkim.
    I to byłoby dość bliskie prawdy, chociaż i tu znalazłyby się luki. Prawda bowiem drwi z człowieka, który z całym aparatem intelektualnym zabiera się do tego, żeby zrozumieć uczucie.

Zapytam tych, którzy wszystko chcą wyjaśnić w sposób materialny i którzy uważają, że miłość zachodzi wtedy, kiedy działają odpowiednie feromony. Nie ma feromonów – nie ma uczucia. Jakimiż feromonami dysponują góry czy morze?

Miałem szczęście. Kiedy przygotowywałem to wystąpienie dotarł do mnie sierpniowy numer magazynu „Góry”, w którym opublikowano rewelacyjne opowiadanie kolegi alpinisty pod tytułem „Widok ze ściany”. Tekst podpisany został wprawdzie imieniem i nazwiskiem, ale podejrzewam, że jest to jednak pseudonim.

Antoni Hakówka - To mało prawdopodobne.
Za PRLu ministrowie rolnictwa musieli mieć koniecznie nazwiska związane z działalnością w tej branży. A to Mleczarz – przepraszam, pomyłka – to akurat był Tevie Mleczarz. Ale już Siewnik czy Żyto to z całą pewnością ministrowie. (...)

Opowiadanie jest wspaniałe. Bardzo mi bliskie.
Przytoczę tu dwa fragmenty – istotne dla nas wszystkich.
Antoni napisał, że wspinamy się...
„...dla przyjemności, to znaczy dla nocnego wstawania, litrów wylanego potu, żylaków wystanych na stanowiskach, stłuczeń, zwichnięć, złamań, odmrożeń, reumatyzmu, artretyzmu, i czego jeszcze dusza zapragnie, zostawiamy nasze matki, żony, narzeczone, kochanki, dzieci. Zostawiamy je na dłuższy lub krótszy czas, niektórzy na zawsze. Tak, wspinamy się dla przyjemności, bo przecież nie dla sławy. Jeśli nam się uda, usłyszy o nas kilkunastu, może kilkudziesięciu podobnych nam pomyleńców.
Co innego gdybyśmy gonili za skórzanym balonem wypełnionym powietrzem, to przecież daje sławę, pieniądze. Chyba należymy – a ja na pewno – do szczególnego gatunku ludzi i lubimy na własne życzenie dostawać w dupę...”

    I na razie tyle Antoni Hakówka.

Jakie to przyjemne. Sądząc z realiów opowiadania, Antoni mógłby być moim wnukiem, a jeśli nie – to synem na pewno. A odczucia są takie same – niezmienne w czasie i przestrzeni. Bardzo mi jest bliski nieznany autor opowiadania.

Odpowiadam: Nie dręczmy się przekonaniem, że zgłupieliśmy kompletnie. Nie róbmy tego   zwłaszcza wtedy, gdy tkwimy w trudnościach, a pod nami kiwa się kilkanaście metrów luźno zwisającej liny. Nie róbmy tego przytuleni do mokrej przewieszki, kiedy na głowę leją się nam potoki deszczu. Tak po prostu musi być.

Czasem się przecież zdarzy, że w letnie słoneczne popołudnie, po przebytej wspinaczce, leżymy na szczycie uwolnieni z napięcia psychicznego. Wokół nas rozciągają się dobrze znane kształty turni i szczytów, grani i dolin, opadają wartko w dół filary i żleby. Oczy nasze śledzą w ścianach przebieg skalnych dróg, ukrytych przed oczami niewtajemniczonych, dróg, które w swojej pysze połączyliśmy z naszymi przemijającymi imionami, wierząc, że zapisane w maleńkich zeszycikach przewodników przejdą na zawsze do historii.

Złudna jest nasza wiara. Właśnie wtedy, gdy ze szczytu patrzy się, jak na nieruchomym niebie rysują się nieruchomo góry, najłatwiej pojąć, że ze wszystkich dzieł Siedmiu Dni Tworzenia właśnie one są najwieczniejsze. Będą trwały nawet wtedy, kiedy po nas i po naszych papierach nie będzie już śladu.
Jakże łatwo w takiej chwili przychodzą na myśl nazwiska ludzi związanych ze skalnym światem, których już dawno nie ma, a którzy, być może, w letnie skwarne popołudnie tak samo leżeli na tym samym szczycie, i tak samo patrzyli na nieruchome góry. Ileż ludzkich przeżyć, ile uczuć, emocji snuje się dziś w zamglonym tatrzańskim powietrzu letniego popołudnia. Można by się jedynie sprzeczać, czy zostają one tu na zawsze, czy też każdy halny wiatr wywiewa je z gór w doliny zostawiając miejsce dla następnych pokoleń.

Wolimy marzyć, że zostają. Wolimy myśleć, że jeśli tyle gór jest w nas na całe długie życie, to również coś z nas uczepiło się szorpatej skały i nie podda się wiatrom.

Doprawdy rozum ma z tym niewiele wspólnego. Powinien on służyć jedynie po to, aby logicznymi przemyśleniami wyprowadzić alpinistę z misternych labiryntów ścian na szczyt, pozwolić mu tam pomarzyć, po czym nakazać w odpowiednim momencie: Schodź już. Jutro jest znowu dzień i znowu będzie ci spieszno, aby odczuć dłonią twardość granitu, aby w mozolnej pracy przeciwko przyciąganiu ziemskiemu wydostać się na jakiś inny szczyt i patrzeć z niego na ten dzisiejszy – jak na nieodwracalną przeszłość.

Wracamy do tekstu Antoniego.

„Do końca drogi zostało nam niewiele, a poza tym trudności drogi mamy już poza sobą. Z minuty na minutę wszystko wokół ciemnieje. znikają szczegóły. Znów, jak wiele godzin temu, tak dawno, że niemal o tym zapomniałem, widać tylko kontury szczytów. Kontem oka widzę, że po niższym stawie suną jaśniejące Kropki. Wytrwale podążają do światła i ciepła do zapachów i smaku. Wracają do herbaty z cytryną, do naleśnika z serem, do chińskiej zupki. Niedługo zobaczą uśmiech Pani Joasi i magiczne miejsce przy magicznym stole.
Z całej duszy nienawidzę tej chwili. Tej szarości. Powolnego, ale nieuchronnego umierania. Milczenia, w jakim odchodzi od nas ten cudowny dzień. Kolejny. Czuję, jak ktoś nakłada mi jarzmo. Znika gdzieś moja siła, moja pewność. Nie jestem już zdobywcą, pogromca skalnych zerw odszedł wraz z ostatnimi refleksami dnia.
Gdzieś w dole ledwie widoczne Kropki wciąż idą. I mają w nosie, że ten dzień odchodzi. Że już nie wróci. Że my tu jesteśmy. Że są tu góry. Nie zostawiajcie nas samych! Proszę.”
Skróciłem nieco ten akapit ale niczego najważniejszego nie uroniłem. Po namyśle zostawiłem nawet „magiczne miejsce przy magicznym stole”. Antoni perfekcyjnie rozszyfrował tytuł mojej książki. Tak. To miejsce wabi najsilniej albo na szpitalnym łóżku, kiedy mury sali chorych oddzielają człowieka od niego w sposób zdawałoby się – nieprzekraczalny, – albo właśnie w ścianie...

Ale to nie ten ukłon w moją stronę skłonił mnie, aby cytować opowiadanie Antoniego. Jest w nim coś znacznie ważniejszego.
Po prostu w piękny sposób autor bezbłędnie oddał to, co jest w alpinizmie najtrwalsze.

Andrzej Wilczkowski

 

Widok ze ściany


"O drodze, która nie istnieje, a mogłaby
o myślach, których nie pomyślałem..."


Otworzyłem oczy i powoli powracam z zaświatów. Nieznośne brzęczenie budzika oraz gęsta atmosfera sali uprzytamnia mi gdzie się znajduję. Leżę na pryczy w czternastoosobowej izbie pełnej potu, poświstywania i pochrapywania. Słowem jestem w schronisku. Staram się nie ruszać i nasłuchuję reakcji z sąsiadów. Niestety dla mnie mój Partner ożył, a to oznacza, że trzeba będzie wyjść z ciepłego kokonu.

Z trudem przedzieram się przez pokój usłany plecakami, butami i sprzętem wspinaczkowym. W końcu udaje mi się to i już w kuchni mogę wyłączyć czołówkę. Po chwili rozlega się skrzypienie drzwi i w progu staje Partner. Wychodzimy wspólnie przed schronisko, żeby sprawdzić warunki. Za drzwiami wita nas ostre, mroźne powietrze, a my jak na komendę bezmyślnie podnosimy głowy. Niestety rozgwieżdżone niebo nie daje nam żadnej szansy - czeka nas dziś szychta. Do kuchni wracamy ze spuszczonymi głowami.

Z pietyzmem przeżuwam kolejne kęsy i patrzę w Jego oczy. Próżno szukam w nich entuzjazmu, sam pewnie wyglądam identycznie. Ale czego mogę się spodziewać o trzeciej nad ranem. W tej chwili nie ma znaczenia, że idziemy na Naszą Wymarzoną Drogę. Rakotwórcza godzina sprawia, że śniadanie z trudem przechodzi przez nasze przełyki. W końcu wykonujemy ostatnie nerwowe ruchy: kibelek, smarowanie kremem, stoptuty i można wrzucić plecaki na plecy.

Szybkim krokiem ruszamy do Dużego Schroniska. Dziwnie ono wygląda - wszystko zastygłe, światło nie daje ciepła, przypomina mi to cmentarną kaplicę. Czym prędzej schodzimy na taflę zamarzniętego stawu. Wczoraj niestety spadł śnieg i będziemy musieli torować. Krok za krokiem zbliżamy się do końca kręgu schroniskowego światła. Nie znoszę tej chwili! W tym momencie nienawidzę wspinania! To samo czułem wcześniej, gdy wygrzebywałem się ze śpiwora. Z duszą na ramieniu wchodzimy w mrok, a z tyłu zostaje wszystko co ciepłe, miłe i przyjemne. Przed nami ciemność, za nią jest tylko lodowata, nieprzystępna góra. Pani bez zapachu, bez kształtu, bez życia. Minie wiele godzin nim się obudzi, ożyje. A my pełni niepokoju będziemy wsłuchiwać się w Jej westchnienia. Na razie ten truposz czeka na nas gdzieś w mroku...

Nasze oczy z każdą chwilą oswajają się z ciemnością i coraz pewniej kroczymy zostawiając po bokach znajome kontury grani. Zawsze wciąga mnie ten szczególny nastrój, uczucie zawieszenia. Schronisko zostało daleko z tyłu i nie ma już mowy o powrocie do ciepłego śpiwora. Idziemy bez słowa, bojąc się zbyt wcześnie obudzić naszą Panią. Tylko zgrzyt butów w przemrożonym śniegu tnie niebywałą ciszę. Przez głowę przechodzi mi myśl, że jesteśmy świadkami niezwykłego misterium. Mój Partner najpewniej czyta w moich myślach, w końcu wspinamy się razem dość długo, i bez słów postanawiamy oddychać jak najciszej.

Tak to moja ulubiona chwila. Później, gdy już wejdziemy w trudniejszy teren, w czasie wspinania, na górze, na zejściu moje myśli zaprzątnięte będą wyszukiwaniem drogi, asekuracją i wieloma innymi sprawami. Teraz mogę sobie pomyśleć do woli. Choć muszę przyznać, że okoliczności są dość, jakby to powiedzieć, idiotyczne: dwóch facetów, w środku nocy idzie po zamarzniętej wodzie, żeby za ileś tam godzin wejść na jakiś tam szczyt. Falco w swej nieśmiertelnej książce napisał , że robimy to, ażeby pokazać jacy jesteśmy męscy. Może inaczej to brzmiało, ale sens był mniej, więcej właśnie taki. Faktem jest, że nie będziemy orać, siać, zbierać, palić, zabijać, gwałcić, czyli "oddawać się godziwym zajęciom." Idziemy z Partnerem się wspinać z czystego egoizmu, a tego Falco już nie napisał. Szkoda, bo Gość miał dar do wyrażania ważnych spraw w prostych słowach.

Nie napisał też o tym, że dla przyjemności, to znaczy dla nocnego wstawania, litrów wylanego potu, żylaków wystanych na stanowiskach, stłuczeń, zwichnięć, złamań, odmrożeń, reumatyzmu, artretyzmu i czego jeszcze dusza zapragnie, zostawiamy nasze matki, żony, narzeczone, kochanki, czy dzieci. Zostawiamy je na krótszy lub dłuższy czas, niektórzy na zawsze. Tak... Wspinamy się dla przyjemności, bo przecież nie dla sławy, jak nam się uda to usłyszy o nas kilkunastu może kilkudziesięciu podobnych nam pomyleńców. Co innego gdybyśmy gonili za skórzanym balonem wypełnionym powietrzem, to przecież daje sławę, pieniądze... No właśnie, pieniądze, dla szmalu też się nie wspinamy, przynajmniej mnie to się nie udaje. Chyba należymy, a ja na pewno, do szczególnego gatunku ludzi i lubimy na własne życzenie dostawać w dupę. Nie pamiętam ile razy słyszałem "stary jeździsz w te góry, wspinasz się, powiedz dlaczego?" Za każdym razem staram się wykpić, wymyślam niestworzone historie, ale czasem mówię, ""bo lubię." Co lubię? Żylaki?! To jak marznę na stanowisku? A może zrywać się o nieludzkiej porze? Nie wiem jak to się nazywa, ale psychiatra pewnie wie. Do dziwnych wniosków można dojść idąc po zamarzniętej wodzie. Jak to dobrze, że staw już się kończy i zaczyna się stok. Skrócimy kije i ruszymy do góry, a płytszy oddech odegna ode mnie niewesołe myśli. No, ale z czego mam się k... cieszyć skoro pod ścianę mamy ponad trzysta metrów podejścia.

Torujemy na przemian, choć staram się nie oddawać prowadzenia. Nie dlatego, że jestem ambitny, po prostu gdy wlokę się na ogonie, siada mi psycha i odechciewa mi się wspinania. Muszę iść z przodu, muszę być aktywny, jeśli nie to w ścianie mały będzie ze mnie pożytek. Do Krzyża docieramy chyba po upływie wieczności. Tu robimy sobie krótką przerwę na wyrównanie oddechu. Staram się wypatrzeć "naszą" ścianę, ale niestety niewiele widać. Choć z drugiej strony to dobrze, że jest jeszcze ciemno - mamy na razie dobry czas. Na taflę wyższego stawu wkraczamy niespiesznie. W tym miejscu zawsze ulegam złudzeniu - wydaje mi się, że jeziorko po którym kroczymy jest mniejsze niż w rzeczywistości. Niższy staw jest olbrzymi i ja to wiem, ale ten powinien być mniejszy. Może i jest, jednak na pewno do małych nie należy.

Dotarliśmy do miejsca gdzie należałoby założyć stanowisko. Najpierw udeptujemy w śniegu półkę potem wyciągamy szpej, termos z herbatą. A po chwili ciszę tnie wysoki, metaliczny dźwięk wbijanego haka. Wsio normalno. Jak zwykle. Niebawem jestem gotowy do wspinania. Rzucam jeszcze wokół ostatnie spojrzenia. Nadal jest ciemno, tylko nad wylotem Doliny niebo nabiera bladoróżowej barwy. Czemu pierwszy prowadzę? Bo lubię zaczynać. Iść na drugiego mogę później, na kolejnych wyciągach. Nie muszę prowadzić trudności. Lubię jednak zacząć, nabieram wtedy osobistego stosunku do drogi. To moje powitanie ze ścianą. "Dzień dobry Pani. Pięknie dziś Pani wygląda." A może jest inny powód. No tak. Przecież na pierwszych wyciągach jest najzimniej, to znaczy na pierwszych stanowiskach. Nie ma słońca. Wszystko śpi. Znowu wyszedłem na egoistę. Na szczęście niemal każdy mój partner, w tym momencie jeszcze drzemie. Obecny także. Patrzę mu w oczy i widzę, że tak naprawdę on nadal tkwi w śpiworze. A może tak mi się wydaje. Tak czy inaczej idę.

Ściągam linę. Poszło mi całkiem sprawnie, zamarudziłem tylko na połogiej, zalanej lodem płycie. Co on krzyczy? No już, już. MOŻESZ IŚĆ! Jest super. Rozglądam się i widzę, że za granią wstał już dzień. Niestety nie widać jeszcze, żeby kręcił się ktoś koło schroniska. Natomiast po niższym stawie żwawo suną dwa światełka. Ale zasuwają. Pyknął zegarek, a to znak, że minęła szósta. Trzeba się sprężać.

Po chwili staje przy mnie mój Partner. Te kilkadziesiąt metrów wspinania obudziły Go. Zmienił się nie do poznania. To już nie jest zaspany, cierpiący gość, brutalnie wyrwany ze snu. Jego oczy pałają żądzą walki, ręce kurczowo zaciskają się na rękojeściach dziabek. Bije z Niego moc prawdziwego wojownika, nieodrodnego syna słowiańskiego Plemienia. Potomku husarzy, lisowczyków, szwolożerów, i ułanów - do ataku! Pomagam mu na pierwszych metrach, bo boję się jak cholera, raków zgrzytających nad moją głową. Dalej stary, jeszcze jeden przelot i lżej będzie mi na duszy, a Tobie na szpejarce. Swoją drogą to dziwny naród. Polacy. Raz są pełni zapału, determinacji i odwagi, a chwilę później kłótliwi, zawistni, a przede wszystkim przekorni. Co on chce? POWTÓRZ! DZIESIĘĆ! Świetnie. Niedługo powinien założyć stanowisko. I dobrze, bo zmarzłem już nieco.

Widzę dwóch gości przy Krzyżu. To chyba nie są wspinacze. Pewnie idą na Rysy. No, no szacuneczek, dużo dziś śniegu i czeka ich sporo pracy. Lubię zimę w górach z wielu powodów. Dość istotnym jest niewielka ilość osób jaka dociera w góry. Do tego są oni, jakby mniej przypadkowi. Smutne jest to wywyższanie się wspinaczy, ta chęć bycia kimś lepszym od turysty. Są różni turyści, jak i różni wspinacze. Większość z tej drugiej grupy zaczynała od chodzenia po górach, no może poza dychciarzami. Co on u diabła tak długo marudzi! Ile można zakładać stanowisko?! Nie wiem co tam się dzieje, ale na moją głowę zaczynają spadać śnieżne bryły. I kolejne, coraz większe. Teraz to już właściwie regularne bombardowanie. No tak, on tam fedruje, żeby dostać się do skały. Trudno jeszcze trochę sobie pomarznę.

Dotarcie do Partnera nie zdołało mnie rozgrzać, więc czym prędzej rzuciłem się w objęcia skały. To był piękny wyciąg, ale stanowisko niestety nie należy do komfortowych. Wpiąłem linę Partnera i wtapiam się w krajobraz. Guru wielu z nas mawia, że w trakcie wspinania "stanowi jedność, scala się ze skałą". Nie wiem, czy tak jest w moim przypadku. Faktem jest, że zdarza mi się w trudnościach mówić do ściany, do kości, haka, czy czekana. Zdarza mi się prosić rękę, żeby jeszcze chwile przytrzymała chwytu, prosić palce, żeby się nie rozginały. Zdarza mi się ganić szczelinę, która próbuje powstrzymać mnie od wbicia, wciśnięcia kawałka metalu. W końcu dla niej to chyba nie jest zbyt przyjemne. Wreszcie zdarza mi się kląć na nieposłuszne części ciała lub sprzętu. Czy to jest symbioza? Nie wiem. Ale dla mnie równie ważne są te chwile wystane na stanowisku. Ta możność wyłączenia aparatu ustawionego na przemieszczanie się w pionie. Przesuwam jedynie linę w przyrządzie i tkwię w miejscu. Rozglądam się, przez moją głowę przewijają się tysiące nieuporządkowanych myśli. Mam świadomość faktu, że to czyste próżniactwo, ale przeżywane najintensywniej jak można sobie tylko wyobrazić.

Dzień zajaśniał już na dobre nad szczytami, podziwiam więc okolicę. Cudownie wygląda ten najbardziej honorny zakątek naszych gór. Ściany oblepione są białym puchem, tylko gdzieniegdzie czernieją co bardziej przewieszone lub jedynie pionowe skały. Grań wyostrzona jest jak żyleta. Góry moje...

Spoglądam w kierunku schroniska. Widać tam sporo ruszających się kropek. No przecież minęła już ósma. Ludzie wracają powoli do życia. Niektórzy jak forpoczty suną stawie. Inni stoją przed schronem i patrzą. Nie zliczę ile razy ja tam stałem. Stałem tam i patrzyłem. Choć trudno to nazwać patrzeniem. Chłonąłem granie, filary, zachody. Odkrywałem dla siebie kominy i żleby. Szukałem dróg poznanych w książkach. Trudno jest dziś znaleźć choćby fragment skały, który nie ma nazwy. Wszystko jest znajome, ujarzmione, oswojone. Ale, czy na pewno? Niech tylko popada i powieje, a zaraz w szklanym pudełku trąbią o grozie gór, o żywiole. I dobrze. I tak ma być. Nie wystarczy wleźć, wdrapać się, ponazywać i opisać w przewodniku. O ile pamiętam to dziś każdy cyklon ma swoją nazwę, a zabija jak jego bezimienni poprzednicy. COOO?! MOGĘ IŚĆ?! Też fajnie.

Patrzę na Partnera i wydaje mi się, że jest jakiś markotny. Stary mam lekarstwo na Twoje troski. Napijmy się. Widzę jak to staropolskie zawołanie przywraca uśmiech na twarzy mojego towarzysza. Takiego go lubię, zjemy jeszcze po kawałku czekolady, świat nabierze kolorów, a my weźmiemy się do pracy.

Nieźle napociłem się na tym wyciągu, ale nagroda za to jest wspaniała - stanowisko to wygodna półka, na której witają mnie pierwsze dziś promienie słońca. Pięknie tu. Trzeba nałykać się tego słoneczka, bo niedługo schowa się za filarem. Nie zazdroszczę jednak tym, że schroniska ciepła i zapachów. Tu też jest ciepło. Ściana zaś pachnie śniegiem, mokrym granitem i zmrożoną ziemią. Uwielbiam tę woń rozbitej czekanem kępy trawy. Zaciągam się aż do bólu i czuję jak moje płuca wypełniają się do samiutkiego końca. Nie ma na świecie narkotyku, który by tak uzależniał. Mieszanka tlenu i azotu. Pewnie właśnie tak rolnicy wdychają zapach ziemi, krótko po zaoraniu pola. Myślę, że ze wszystkich na świecie jedynie zawód rolnika ma prawdziwy sens. Orze się, sieje się, później to rośnie, człowiek patrzy jak to rośnie i sam też rośnie, zbiera się, zwozi się. Przychodzi zima. Później wiosna i znów się orze. Cykl. Koło. Rodzenie i umieranie. Szkoda, że nigdy nie będę rolnikiem, choć może... kiedyś... Tak, wspinanie to czysty, bezproduktywny, a w dodatku wymagający ogromnej ilości energii egoizm. Co prawda jest to piękne zajęcie, pełne emocji, estetyki, ale nadal jest to egoizm. Choć nie jest tak gnuśny, jak leżenie plackiem na plaży. Cześć stary. Wypinaj małpy. Kolej na Ciebie.

Poszedł, no i dobrze. Nieźle nam idzie, ale trzeba się spieszyć. Moje myśli wracają jak bumerang do schroniska. Pewnie z dołu docierają tam pierwsi turyści. Dla wielu z nich jest to szczyt możliwości. A dla nas w ścianie, to jak port dla marynarza. Jak preludium przed koncertem. Jak miejsce przy stole.

Docierają do mnie niewyraźne głosy, po chwili zauważam przy Krzyżu spory tłumek. Pewnie patrzą na Rysy, na "naszą" ścianę, na nas... Jak to ze mną jest? Chciałem robić rzeczy niezwykłe, więc zacząłem się wspinać? Czy wspinanie jest konsekwencją mojej wyjątkowości? Ciekawe... To fakt, że niewielu śmiertelników uprawia alpinizm. Jednak, czy każdy kto to robi jest niezwykłym człowiekiem? Trudno mi znaleźć u siebie i innych wspinaczy coś, co odróżnia nas od ogółu. A może nie potrafię tego dostrzec? Na pewno cechuje nas wybujały indywidualizm. Takie skupienie na sobie, na swoim ego. W tej dyscyplinie czasem to przeszkadza, a w innych, zwłaszcza zespołowych jest nie do przyjęcia. Czy coś poza tym? Chyba nie, no może skłonność do masochizmu, ale to mają nie tylko wspinacze. W końcu nie każdy przemieszczający się do góry jest wybitną postacią. Na szczęście, bo byłoby to nie do zniesienia.

CO CHCESZ??! OKEJ! CZUJNIE! Tylko się nie zwal. Ma facet pomysły, dowcipniś. DAJESZ STARY! Jacy jesteśmy ubodzy. Nie, wcale nie materialnie. Oni, dwadzieścia, trzydzieści i więcej lat temu, naukowcy, inżynierowie, artyści, ludzie myślący wyjeżdżali w góry i wspinali się. Nie znali bulderów, kraszpadów, frikszyn, nie byli kuul. Ciekawie natomiast wspinali się. Ciekawie spędzali czas w schroniskach. Ciekawie żyli, mimo szarzyzny peerelu, a może właśnie dlatego. A my? Teraz wystarczy wejść do sklepu. Kupić sobie od liny po majtki przeciwpotne. Później taki przyjeżdża w skały, w góry i poza tym, że ma, to nic więcej nie prezentuje. A może to dobrze? Może dlatego tamci spali na styropianie. Pewne jest, że lepszy mamy sprzęt, lepiej się wspinamy, ale chyba dużo mniej wiemy. To nasze w międzyczasie jest pospieszne i przez to nijakie. POWTÓRZ! Aha auto. WYBIERAJ!

Gdy docierałem do stanowiska byłem pełen podziwu dla Partnera - zakosił przepiękny wyciąg. Niech ma, to już będzie zawsze Jego. Mnie trafiło się łatwiejsze wspinanie, więc zasuwam ile sił w dziabach. Aż w końcu zwieszam się w kolejnym aucie i łapię powietrze jak ryba. Partner również nie robi ceregieli i po chwili sapie koło mnie.

Znowu trudny start. Człowieku jak się na mnie zwalisz, to mój gore nadawać się będzie do odcedzania makaronu. No właśnie - żarcie. Fajnie byłoby zasiąść teraz do pełnego koryta. No cóż, nie tym razem. Mogę tylko pomarzyć. A tak właściwie to jedzenie i cały ceremoniał wokół niego, zajmuje straszną ilość czasu. Śniadanie piętnaście, obiad ze trzydzieści, a kolacja drugie piętnaście minut, plus z pół godziny na tak zwane międzyżarcie. Wszystko razy sześć dni to już dziewięć godzin. W niedzielę jedzenie trwa o dłużej tak ze dwie godziny, żeby się lepiej liczyło, niech będzie dziesięć godzin w tygodniu. CO JEST?! STARY! KRZYCZ, ŻE LECISZ! CAŁY JESTEŚ?! Spoko to spoko. CO ROBIMY?! NIE DENERWUJĘ SIĘ TYLKO CHCĘ WIEDZIEĆ CO ROBIMY?! NASTĘPNYM RAZEM KRZYCZ, ŻE LECISZ. Każdy tak mówi, zawsze jest następny raz. Ile to było? Aha, dziesięć godzin razy pięćdziesiąt dwa tygodnie to ponad pięćset godzin. Do tego zakupy, przyrządzanie, zmywanie, czyli całość dajmy na to razy trzy i wychodzi około półtora tysiąca godzin. To podzielić przez dwadzieścia cztery i mamy... Jasna dupa, ponad dwa miesiące. Dwa miechy na michę i na manewry wokół niej. No, no... To mnie jednak nie zniechęci. Co ja mówię - chyba - to mnie na pewno nie zniechęci do jedzenia. Trochę jednak szkoda tego czasu. IIIDĘĘĘ.

- No i jak było? Ile poleciałeś? Nieźle. Potłukłeś się. No tak, Ty zawsze masz farta. Te haki są stare, a nie stałe. Trzeba popukać. Dobra - dobra. Moja kolej. Zmieniamy się i zmieniamy. To bez sensu. Później trzeba będzie stąd zejść. O! Jacyś goście na Rysach. Ciekawe, czy to ci "moi", których widziałem rano na stawie? Poszczęściło im się, mają cudowną widoczność. A może to jacyś Słowacy. Tak, czy inaczej oni też będą musieli zejść. Włażenie. Złażenie. Do bani z tym. COOO?! Przecież wybieram. Mógłby się trochę pospieszyć.

- No jesteś. Fajnie Cię widzieć. Nie czepiam się tylko mówię grzecznie, że fajnie Cię widzieć. Kostka się zaklinowała? Nie mogłeś wyjąć? Jak się boję to zacieram? A Ty nie? Też tak uważam. Możesz iść. A to palant! Ja do niego grzecznie, a on mi tu... SŁUCHAJ! TERAZ W PRAWO. PRZEWIJASZ SIĘ PRZEZ FILAREK I LEWĄ ŚCIANKĄ ZACIĘCIA DO GÓRY! Skąd wiem? Zaraz... DWA LATA TEMU ROBIŁEM TU LATEM DZIWNĄ KOMBINACJĘ. TEŻ CIĘ PRZEPRASZAM. NIE MA SPRAWY! Fajny z niego gość. Mimo, że czasem mnie denerwuje, lubię go. Imponuje mi jego spokój, taka wewnętrzna siła, która sprawia, że ludzie szukają jego obecności. Szkoda, że tak rzadko możemy się wspinać razem. Jego praca, rodzina, urlopy... NIE A SE KU RU JEĘĘ!!!

O rany! Ale się wpakowałem. To już koniec. Ostatni przelot chybocze gdzieś hen pode mną. Na moje to stanowczo za nisko, za nic nie mogę sobie pozwolić na lot. Stopnie są tu małe. Chwytów brak. Dziaba w lewej ręce przepołowiła zmrożoną kępkę trawy, tak, że cudem utrzymuję równowagę. Ryska po prawej zalana jest lodem. Mamo!!! Ja się boję!!! Co robić! K... co robić! Przecież długo tak nie wystoję. Skup się! Myśl! Jest!!! Po lewej widzę małe pęknięcie. Ostrożnie wyjmuję jedynkę. I stukam. Lekko. Znowu lekko. Mocniej. O w dupę! Poleciał. Hak mi poleciał! Spokój. Tylko spokojnie. CICHO BĄDŹ! ASEKURUJ! Powoli wypinam kolejną jedynkę. Stukam. Najpierw ostrożnie. Bardzo ostrożnie. Trochę mocniej. Jeszcze. Jest! Siedzi! Bez rewelacji, ale wepnę ławkę, stanę w niej, a wyżej są dobre trawy. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Ugh. Znowu mi się udało. Rozumu w tym było mało, ale za to szczęścia do bólu. MOŻESZ IŚĆ! Nieźle dostałem. A ciepło mi. Ciekawe, czy Travolta wstrzyknął lasce w Pulp Fiction więcej adrenaliny, bo mój przyjaciel strach tym razem mi nie poskąpił. Nie lubię - nie lubię. Nikt mnie nie przekona, że wspinacze uzależnieni są od adrenaliny. To bzdura, prędzej od alkoholu, przynajmniej niektórzy. Ja nie znoszę strachu, nienawidzę tych niezdrowych emocji. Gdyby było inaczej skakałbym na bandżi, grał w pokera lub sypiał z kobietą jakiegoś bandziora. Owszem lubię dostać w dupę, zajechać się na maksa. Lubię po powrocie mieć błogą świadomość, że nie mam już siły na nic. To cudowne uczucie, a poza tym w pełni usprawiedliwione lenistwo. - No cześć, ale to było straszne. Myślałem, że jestem w krainie żądnych krwi potworów. Wiem, wiem. Mogłem niżej coś założyć. Nie ma czasu, napieraj.

Do końca drogi pozostało już niewiele, a poza tym trudności mamy już za sobą. Najdalej za dwie, trzy godziny będziemy na szczycie. A potem? Potem czeka nas mozolne zejście. Nim dotrzemy do schroniska czeka nas jeszcze sporo do zrobienia. Właśnie! Teraz włazimy, niedługo zaczniemy złazić. Zawsze to samo! Chociaż nie. Czasem ma się pecha do pogody, do partnera, do czegoś tam o czym nie pamiętam. Bywa, że ktoś ma pecha do mnie. Jak w życiu. Jednak to nie jest życie, bo w końcu trzeba będzie zejść.

Patrzę na oba stawy. Gwar z okolicy Krzyża, który towarzyszył nam niemal cały dzień powoli zamiera. Niebo z każdą chwilą tężeje, przyobleka na siebie granatową szatę. Niewidzialna ręka dolewa atramentu kroplę po kropli. Z minuty na minutę wszystko wokół ciemnieje, nikną szczegóły. Znów jak wiele godzin temu, tak dawno, że niemal o tym zapomniałem widać tylko kontury szczytów.

Kątem oka widzę, że na niższym stawie suną jaśniejące Kropki. Wytrwale podążają do światła i ciepła, do zapachów i smaku. Wracają do gorącej herbaty z cytryną, do naleśnika z serem, do chińskiej zupki. Niedługo zobaczą uśmiech Pani Joasi i magiczne miejsce, przy magicznym stole. Jak ja tego nienawidzę! Z całej duszy nienawidzę tej chwili. Tej szarości. Powolnego, ale nieuchronnego umierania. Milczenia, w jakim odchodzi od nas ten cudowny dzień. Kolejny. Czuję jak ktoś nakłada mi jarzmo. Znika gdzieś moja siła, moja pewność. Już nie jestem zdobywcą. Pogromca skalnych zerw odszedł wraz z ostatnimi refleksami dnia.

Gdzieś w dole, ledwie widoczne Kropki wciąż idą. I mają w nosie, że ten dzień odchodzi. Że już nie wróci. Że my tu jesteśmy. Że są tu góry. Nie zostawiajcie nas samych! Proszę.


Styczeń 2003

Tekst został opublikowany w Górach 2003/7-8, pod pseudonimem Antoni Hakówka