Wszystko było doskonałe. Podróż do Chamonix. Wino, a później nocleg w uroczym hoteliku. Podejście lodowcem do schroniska. Pogoda. Aż wreszcie ten pierwszy, długo wyczekiwany dzień w ścianie. Wspaniała forma wyszlifowana w Tatrach i na bunkrach pozwalała na rozwinięcie świetnego tempa. W ciągu pierwszego dnia dotarli do wysokości około jednej trzeciej ściany. Przy zapadającym słońcu – niestety widzianym tylko na przeciwległych ścianach – zaczęli mościć się do biwaku. Wszystko przebiegało ze starannie opracowanym planem. Na ich twarzach gościł uśmiech, bo przygoda zaczęła się wyśmienicie. Zaraz zaczną gotować, pogadają o tematach, które omówili już dziesiątki razy i w końcu zaszyją się w swoich śpiworach. Powiększyli w śniegu półkę biwakową i niespiesznie rozpoczęli przygotowania do… – JA PIERDOLĘ! – O KURWA! – JA PIERDOLĘ! – JAK MOGŁEŚ?! Zszokowani patrzyli na plecak, który nabierając prędkości podążał do podstawy ściany. – ŚPIWÓR! – GAZ! – KURWA – PALNIK! – WODA! – JEDZENIE! – TY GŁĄBIE! – JAK TO JA, PRZECIEŻ CI PODAWAŁEM! – DUPA ZJEŻDŻAMY! – TO PIERDOLĘ! ŚPIĘ, A ZJEŻDŻAĆ ZACZNĘ JUTRO! Długo się jeszcze kłócili. Pięknie zapowiadająca się przygoda przerwana została w tak głupi sposób. Skwaszeni zaczęli ratować co się da, jeden śpiwór, jeden plecak, płachta biwakowa, kurtka stanowiskowa, kilka batonów i paczka cukierków. Obrażeni na świat i siebie wcisnęli na siebie – jednak solidarnie – wszystko co mieli. Wpełzli do płachty biwakowej, przycupnęli przy sobie i pogrążyli się w smętnych rozmyślaniach. Ogromne rozczarowanie, które nimi zawładnęło nie pozwalało rozpocząć sensownej rozmowy. Zaczęło robić się zimno. No przecież! Dotarli na wysokość około 3500 mnpm, w środku lutego i zostali bez ciepłego jedzenia. W okolicę pleców niespiesznie, ale nieuchronnie zawitał mróz. Lodowate dłonie lubieżnie ocierały się o okolicę nerek Edwarda, któremu trafiła się kurtka i plecak, który założył na nogi. Minuta po minucie zimno docierało w najdalsze zakamarki jego ciała. Zaczął dygotać. Po godzinie zapadł w letarg i na przemian zasypiał, budził się poprawiając na półce i próbując znaleźć nieco ciepła.
Ocknął się odrętwiały i zziębnięty. Przed nim migotał monitor komputera, zmieniające się fotografie przedstawiały najsłynniejsze ściany świata. Poruszył nerwowo myszką i na ekranie pojawiło się forum rotwailer.pl. Rzucił szybko okiem, czy nie ma nowego wpisu na wszystkich czternastu podforach. Nie było. Od dwóch godzin nikt nic nie napisał. Natychmiast przełączył się na doberman.pl. Jest, uśmiechnął się w duchu, jakiś idiota zdecydował się mu odpowiedzieć. - Zaraz go zmiażdżę – powiedział do siebie. Rozejrzał się po pokoju. Pchnął swój fotel na kółkach w kierunku uchylonego okna. Na szybie osadziły się pazurki mrozu. Prędko zatrzasnął skrzydło i momentalnie podjechał w kierunku stolika z komputerem. Nie ma nowego wpisu! Sięgnął po kubek z kawą i pociągnął łyka. Natychmiast wypluł zawartość na ekran komputera. Nie dość, że kawa była zimna, to jeszcze spetował w niej kilkanaście papierosów. – CO ZA SYF! Znalazł jakiegoś starego t-shirta i spróbował wytrzeć monitor. Niestety jego ogromny brzuch nie pozwolił mu na sięgnięcie do wyświetlacza. Żeby wytrzeć ekran musiał podjechać fotelem z boku stolika. Zaczął rozglądać się za czymś do jedzenia. Na łóżku leżało pudło z pizzą XL. Niestety była zimna i twarda jak kamień. W duchu uśmiechnął się do siebie chwaląc za pomysł zainstalowania w pokoju mikrofali. Nie będzie musiał wstawać z fotela, żeby pójść do kuchni. Po minucie zajadał się odgrzaną pizzą i zaczął pisać posta w wątku niedawnym o wejściu na wschodni wierzchołek Kunyang Chhish. – Co za cymbał tu się wypowiada, przecież ja szesnaście lat temu pisałem wniosek o dofinansowanie na tę górę. Kto może wiedzieć o niej więcej niż ja? – Uderzając z zawrotną prędkością w klawisze pozostawił zgliszcza po interlokutorze i jego toku rozumowania. W pewnym momencie musiał przestać, bo pogrążając się w amoku dostał zadyszki. Ponownie podjechał do okna, żeby wpuścić do pokoju świeżego powietrza. Po chwili drzemał już w swoim bolidzie. A z jego ust wydobywało się donośne pochrapywanie.
Przebudził się. Zaczął zastanawiać się nad stopami. Nie czuł ich, a próba poruszenia palcami się nie powiodła. Przypomniał sobie, że w kieszeni plecaka powinny być podgrzewacze chemiczne. Tylko w którym plecaku?! Nerwowo zaczął sprawdzać kolejne kieszenie. Są! Po krótkim masowaniu stóp wrzucił podgrzewacze do środka butów, a w ślad za nimi wcisnął nogi. Powoli po ciele zaczęło rozchodzić się przyjemne ciepło. Znowu zaczął drzemać.
Obudził go hałas. Początkowo rozumiał co się dzieje. Na próżno poszukiwał źródła dźwięku. W końcu dotarło do niego, że trzeszczy modem, który powinien stać na stoliku obok monitora. Ale nie stał tylko bezradnie leżał na boku, a spod pokrywy wydobywał się trudny do określenia hałas. Uświadomił sobie, że przez sen musiał zahaczyć o kabel i zrzucił modem na podłogę. Zaraz! Rzucił się na myszkę. Nie ma połączenia! Nie wie, czy ten kretyn, który nic nie wie o Chhishu coś odpisał. Omijając stół dojechał do modemu i wcisnął wtyczkę, która nieznacznie wysunęła się z gniazda. Z nerwowym sapaniem wrócił do myszki i sprawdził… Cisza, od 1:47 żadnego wpisu. Wiedziałem – tryumfalnie się zaśmiał – nie miał argumentów. Za chwilę dopisze mu parę zdań, żeby nie myślał sobie. Spojrzał na zegarek – 4:12, niedługo na ulicy zacznie się ruch, ale jeszcze długo będzie ciemno. Postanowił udać się do łazienki. Sama myśl napawała go ze wstrętem, będzie musiał dźwignąć z krzesła swoje sto sześćdziesiąt osiem kilogramów. Chodzić? Obrzydlistwo!
Czuł mocne parcie. Gorączkowo wygrzebywał się ze swojego kokonu, aż w końcu udało mu stanąć na nogi. – Nie oblej płachty! – Usłyszał stłumiony głos Alojzego. – Sam się nie oblej! – odburknął i zatapiając się w błogim otępieniu patrzył na kontury okolicznych szczytów. Jak mogli to tak spieprzyć! Tyle przygotowań, wyczekiwania na warunki, okno pogodowe i wszystko na nic. Cały misterny plan w pi…u! Chyba sobie nie wybaczy takiej okazji. Nienawidząc świata wpełznął do swojego gniazda. Po głowie snuły mu się same ponure myśli.
Wrócił przed monitor, przyspieszony oddech był wspomnieniem po wycieczce do ubikacji. Jak on nie nienawidził wstawać z krzesła! Poruszył myszką i na ekranie pojawił się jego ostatni wpis. – Boi się melepeta jeden. Nie chce ze mną dyskutować! Wiadomo, przecież niecałe piętnaście lat temu podciągałem się siedem razy na drążku, a w skałkach potrafiłem poprowadzić sześć półtora po patentowaniu. – To były czasy – westchnął z rozrzewieniem. Co prawda internet wtedy raczkował, ale i tak nikt nie był w stanie pokonać go w dyskusjach ideologicznych. Był w swoim mniemaniu największym znawcą alpinizmu polskiego. Znał na pamięć wszystkie ważniejsze przejścia z ostatnich dwudziestu trzech lat. A w górach ze swoim przyjacielem przechodził naprawdę trudne zimowe drogi. Nagle syknął z wściekłości, bo przypomniał sobie zarzuty, że nie poprowadził żadnego trudnego wyciągu. Nie musiał, ale gdyby partner tego potrzebował, to on zawsze był w gotowości!
Powoli zaczęło robić się jasno. Edward i Alojz powoli zaczęli się zbierać z biwaku. Przemarznięte i zesztywniałe obce ciała nie pozwalały na sprawną akcję. Poza tym nie mieli gdzie się spieszyć. Po wczorajszej katastrofie wiedzieli bez słów, że muszą zjechać. Nastrój mieli minorowy, bo choć byli w doskonałej formie fizycznej to jednak wiedzieli, że po drugiej, trzeciej takiej nocy bez jednego śpiwora i bez ciepłego posiłku ich wspinaczka musi zakończyć się źle. Gdy tylko rozwidniło się na dobre spoglądali co chwilę w dół próbując dojrzeć pod ścianą upuszczony plecak. Niestety prawdopodobnie wpadł on do szczeliny brzeżnej i ciężko go będzie odzyskać. No nic, okaże się gdy zjadą te bagatela czterysta metrów. Półtorej godziny później Edward asekurowany liną powoli znikał w kazamatach lodowca. Namierzyli plecak na małym mostku śnieżnym, na głębokości około dwudziestu metrów. Trzeba było tylko do niego dotrzeć. Metr po metrze zsuwał się w czeluść, pomagając sobie przy tym dziabkami. Starał powstrzymać lęk i wstręt do okoliczności, z którymi się mierzył. – Gdyby człowiek miał żyć pod ziemią to urodziłby się kretem – szepnął do siebie tak cicho, jak to tylko możliwe. Stanął w końcu na docelowym mostku i powoli sięgnął po plecak. Gdy miał już założoną jedną szelkę usłyszał trzask i zapadł się w dół. – CO TY KURWA ROBISZ?! – Nie mógł zrozumieć co się stało. U góry Alojz poczuwszy luz na linie zdecydował się wzmocnić stanowisko, i tym momencie poczuł szarpnięcie. Jedna z śrub lodowych wyskoczyła. On sam zawisł na stanowisku tylko, że dwa metry niżej. Z dołu dobiegł ryk…
Bolało go wszystko. Nie wiedział gdzie jest. Otworzył oczy i powoli zaczęło do niego docierać co się stało. Spadł na podłogę! Leżał wciśnięty między łóżko, a kaloryfer, a dodatkowo nogi mu zaplątały się w krzesło. – O FAK! JAK JA TERAZ WSTANĘ? – zaczął szukać pomysłu na wygrzebanie swoich stu sześćdziesięciu ośmiu kilogramów. Przede wszystkim niezgrabnym kopnięciem odepchnął od siebie swoje ukochane krzesło. Chwycił oburącz jedno z żeberek kaloryfera i zaczął ruchem robaczkowym próbować wyrwać cielsko z pułapki. Po kilku minutach jego tyłek znalazł się na łóżku. Teraz wystarczyło mocno odepchnąć się od kaloryfera i już siedział. Ponuro spojrzał na krzesło. Szczerzyło się do niego złamanie mocowania jednego z pięciu wspaniałych kółek. Cudownie! Szlag by trafił! Z mozołem postawił swój bolid, a później sapiąc ogromnie wgramolił się na siedzenie. Delikatnie podjechał do biurka starając się obciążać tylko sprawne kółka. Poruszył myszką i… na rotwailerze nic nie było, na dobermanie… również. – TCHÓRZE! CIENIASY! NIEDORAJDY! TYLKO SPRÓBUJCIE SIĘ POJAWIĆ, TYLKO SPRÓBUJCIE, A ROZNIOSĘ WAS! - Spojrzał na zegarek, właśnie minęła szósta więc przez najbliższe kilka godzin nikt nie podejmie rękawicy. Kliknął w zakładkę „ulubione”, wyszukał pizzerię, po czym zamówił XXL zestaw z colą i frytkami. Następnie otworzył worda i zaczął stukać w klawiaturę: Założył drugą szelkę plecaka, spiął pas biodrowy i zaczął się wspinać po ścianie szczeliny, pokrzykując co chwilę – ALOJZ! WYBIERAJ!
Tekst ukazał się w
BUKA - Biuletyn Uniwersyteckiego Klubu Alpinistycznego,
nr 16, kwiecień 2014