Pared - Bogusław Kowalski

Wyprawa na Bhagirathi III

Wyprawa na Bhagirathi III, czyli krótkie, bardzo subiektywne opowiadanie o tym, jak jedliśmy ostro przyprawione jedzenie, ale w górach okazaliśmy się nie dość ostrzy. Również o tym, jak o mało co pokonaliśmy trudności drogi, a później Krzysiek zwichnął nogę w łatwym terenie. Także o tym, jak czytaliśmy w bazie "Narrenturm. Wieża błaznów", zwłaszcza ten rozdział, w którym bakałarz Reynevan chędożył żonę rycerza Sterczy. Aż wreszcie o tym, że gdyby Sapkowski przeczytał ten tekst, to pewnie by mi rzekł: "Chłopie. Ty idź poładuj na ścianie, zamiast pisać takie rzeczy".

W mojej głowie kotłowały się tysiące myśli. Podczas tragicznego lata po raz kolejny pojawił się pomysł, żeby rzucić całe te wspinanie w cholerę. Do tego w uszach wciąż miałem słowa kolegów: "Oj Bodziu. Coś ty za często jeździsz w te góry. Wróć ty cały do Torunia." Zwyciężyła, bo musiała, lojalność wobec chłopaków z wyprawy. Najgorsze, że wracała do mnie ta noc sprzed miesiąca. Nigdy wcześniej nie byłem tak blisko. Przez kilkanaście godzin razem z partnerem uciekaliśmy przed kolejnymi zamachami kostuchy. Moja pierwsza wspinaczkowa miłość, zachodnia Dru, okazała się mieć instynkt modliszki. - Wiesz Bodziu. Przed wyjazdem dzwonił do mnie Krzysiek i powiedział, że to chyba lepiej, że przełożył ślub na "po wyprawie". Przecież nigdy nie wiadomo, co nas w tych Indiach może spotkać. No nie? - Pytanie wprawiło mnie w dobry nastrój. To dobrze, że chłopcom dopisuje humor. Nie ma nic gorszego na wyprawie niż banda nadętych smutasów.

Nasz wesoły autobus mknął szosą w kierunku Himalajów. Widok za oknem napawał mnie takim przerażeniem, że co chwilę zamykałem i niemal natychmiast otwierałem oczy. Nie mogłem się zdecydować, czy patrzeć na pędzące z naprzeciwka samochody, czy też pozostawić wyobraźni bieg zdarzeń? Kolejny klakson wyrwał mnie z zadumy. Z tyłu samochodu dobiegła do mnie rozmowa Chłopców Z Okładek. Tak ochrzciliśmy nasz zespół eksportowy, Marcina i Krzykacza. Jak ja się cieszyłem, że wybraliśmy się razem - zawsze to raźniej działać w większej grupie.

- Sony! Przecież miało być nieostre! - z wyrzutem i z załzawionymi oczami patrzyliśmy na naszego oficera łącznikowego. A ten pokazał, jak to miał w zwyczaju, swoje białe zęby i rzekł: - Diz fud is not spajsi for hindu pipoł - nie pozostało nam nic innego jak zagrać hejnał i ugasić pożar kolejną colą. Z obawy przed amebą traktowaliśmy nasze wnętrzności burym, imperialistycznym napojem - a tak chciałem zostać alterglobalistą. Niestety, nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zwiedzanie uroków Gangotri. Musieliśmy przygotować wory dla naszych tragarzy.

Z namiotu wypełznąłem ostatni. Musiałem wyglądać dość żałośnie, bo na nic się zdało tłumaczenie, że to zapalenie gardła. Tragarze i tak wiedzieli swoje. To było w ich oczach. Skoro lider wymiękł na trzech i pół tysiąca, to cienka musi być ta wyprawa z Polski. Ja kaszlałem, a karawana poszła dalej. Na lodowcu rozdzieliliśmy się z Chłopcami Z Okładek. Było mi smutno, bo ostatnio sporo przeżyłem z Krzykaczem. Pocieszyliśmy się, że to tylko dzień drogi, że będziemy do siebie pisać, no i niedługo się spotkamy. Zabrali część tragarzy, nadmuchiwanego spajdermena i tyle ich widzieliśmy. Nasza pomniejszona gromadka powędrowała w stronę bazy pod Bhagirathi. Wysokość dawała nam się we znaki, więc często zatrzymywaliśmy się. Na jednym z popasów naszych tragarzy zaintrygował krzyśkowy camelbag. Po krótkiej naradzie najśmielszy z porterów zapytał: - Ser iz diz oksyżyn? - właściwie nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Moje zapewnienia, że to "łoter" kwitowane były uprzejmym potakiwaniem.

W bazie bolały nas głowy, ale i tak mieliśmy dobre humory. Świeciło słoneczko, wśród Koreańczyków była kobieta, a wieczorami odwiedzały nas kozice. Przyjemnie było w tej naszej bazie. Za to pod ścianę mieliśmy strasznie daleko, wokół sterczały tylko kamienie, a pod całym tym rumowiskiem płynęła woda. Krew wystukiwała w skroniach oszalałe rytmy. Na całe szczęście na końcu tego cholernego kamieniołomu czekała Ona. Ukazywała co jakiś czas zza obłoków swoją smukłą sylwetkę. Co chwilę podnosiłem obolałą głowę i syciłem się jej widokiem. Pierzchły gdzieś wątpliwości, uciekły demony - pragnąłem Jej! Od pierwszego wejrzenia zdobyła mnie i rozpoczęła tę swoją babską grę.

Łażenie w tę i nazad po kamieniach nie należy do ciekawych zajęć. Zwłaszcza, gdy plecak waży o wiele za dużo, a głowa nie chce przestać boleć. Gnało nas jednak pożądanie, więc nosiliśmy te nasze wory. Spaliśmy w bazie wysuniętej na przemian, po dwóch, a mijając się wymienialiśmy zalęknione spojrzenia. Mieliśmy powody do obaw, bo siostrzyczki naszej wybranki regularnie zrzucały z siebie nadmiar granitu. Gdy mieliśmy wszystko gotowe, popsuła się pogoda. Zamknęliśmy się w namiotach w bazie wysuniętej i czekaliśmy. Śnieg sypał, a my przejadaliśmy zapasy jedzenia. Wychodziliśmy na zewnątrz, żeby przygotować ciepły posiłek i wracaliśmy do namiotów. Mieliśmy tylko jedną książkę, więc niczym barbarzyńcy podzieliliśmy ją na dwa tomy. Sapkowskiego czyta się dobrze, dlatego dość szybko ustawiła się kolejka do drugiej części przygód Reynevana. Niestety, nie było w niej "momentów", dlatego chętnie wracaliśmy do pierwszego tomu. Odwiedzili nas Chłopcy Z Okładek. Ich górę zajęli "Dżapy", więc miotali się z pomysłami, co dalej robić? Ożywili tym naszą senną bazę. Krzykacz wyrzucał z siebie ogromne ilości słów i koncepcji. Ale nie miał recepty na Marcinowe "nie starczy nam czasu". Chłopcy trzymali fason, robili groźne miny, ale widać było ich frustrację. Zabrano im marzenie. Bardzo drogie marzenie. Szkoda...

- Tomek! Jak tam?! Da się tam nocować?! - sto metrów nade mną majaczyła postać Szumy. Na pokonanie pierwszego progu strawiliśmy, niestety, cały dzień. - Tu jest superpóła! - doleciało z góry. Zanim jednak dotarłem do miejsca biwaku, zapadła ciemna i głucha noc. Widok naszej półki biwakowej, a raczej parapetu, powalił mnie na kolana. Szuma przezornie ulokował się na jej drugim końcu. Oddzielony ode mnie Arkiem i Krzyśkiem mógł czuć się bezpiecznie, a mnie humor poprawiło dopiero gorące jedzenie. Trzymając kubek z gorącą herbatą, próbowałem sobie tylko wyobrazić, jak my się tu wszyscy pomieścimy.

Rano było zimno. Pod nami rozlewały się chmury, a na szczycie Shivlinga opierały się pierwsze nieśmiałe promienie słońca. Na ten widok uleciały ze mnie resztki niezadowolenia, byliśmy w pięknym miejscu. Szuma co chwilę powtarzał: - Nie ma bata. Pojutrze będziemy na szczycie. Nie ma bata! - bata nie było, ale był drugi próg. Nadal w cieniu, a w dodatku trudny. Tego dnia prowadził Krzysiek, ja asekurowałem, więc ominął mnie transport ciężkich worków. Nie pogniewałbym się, gdyby już zawsze mnie tak mijał. Po południu zmieniłem Krzyśka. Niestety, temperatura też się zmieniła. Cały świat stał się jedną wielką lodówką. Co to za randka z taką oziębłą panią? W końcu przy świetle czołówki zaprzestałem swoich starań i zjechałem do biwaku. Tu życie uratował mi Arek, serwując kolejne kubki gorącej herbaty. Długo jednak musiałem się rozgrzewać swoje stopy. Towarzystwo nieco spoważniało, bo ściana nie chciała nam odpuścić i zapowiadała się ciężka walka.

Druga noc była już niemiła. Przymroziło nas, prószył śnieg i spaliśmy raczej mniej niż więcej. Ranek jednak był pogodny, więc jak zwykle Szuma mógł wygłosić swoje "lampa pany - lampa." Po śniadaniu ruszyłem do góry, to był mój dzień, ja prowadziłem to tango. Tańczyłem dopóty, dopóki starczyło mi sił, a później był odbijany i zmienił mnie Szuma. Zmieniła się także melodia - wokół wirowały płatki śniegu, pod kaptur wciskał się wiatr, a ścianę oblepiła biała szata. Nie było złudzeń, że zabawa już się skończyła i zaczęła się walka o przeżycie.
Zjazdy okazały się bardzo trudne. Ubabrani w mokrym śniegu, dźwigaliśmy na plecach ciężkie wory. Szczególnie sporo sił kosztowały nas paskudne trawersy. Do biwaku, który opuściliśmy rano, dotarliśmy późno po zmroku. Trzecia noc w ścianie była szczególnie nieprzyjemna. Cały czas sypał śnieg, a zimno, które zagnieździło się w naszych mokrych śpiworach skutecznie odpędzało sen. Niezliczona ilość dreszczy i dygotów krzyżowała się z marzeniami o ciepłym łóżku, o słonecznej plaży. Pewne było jedno - to był nasz ostatni wyjazd do krainy śniegu. Jednak żeby pojechać do ciepłych krajów trzeba było jeszcze natrudzić się, wrócić do namiotów, do bazy, do Gangotri, do domu. Przede wszystkim trzeba było stoczyć walkę o palce u stóp. A te marzły coraz bardziej.

Rano przez chwilę nie sypało. Wystarczyło to na zagotowanie herbaty i musieliśmy zjeżdżać dalej. Tym razem Szuma nie pokrzykiwał radośnie "lampa". W ogóle nie byliśmy radośni. Zjeżdżało nam się coraz gorzej. Nasze liny napiły się i były strasznie ciężkie, a poza tym plątały się niemiłosiernie. Gdy wreszcie dotarliśmy do ostatnich trawersów, to musieliśmy się jeszcze powspinać. Umęczeni i mokrzy przebrnęliśmy w końcu przez piaskowcowe łupki. Pozostało nam zejście, ale nie był to powrót zwycięskiej armii. Raczej przypominaliśmy tę, która wracała spod Borodino.

Przy namiotach odetchnąłem z ulgą, bo przecież udało nam się ujść cało. Szczęśliwi siedzieliśmy przy kamiennym stole i otrzepując się co chwilę z mokrego śniegu jedliśmy do syta, a później piliśmy i piliśmy i piliśmy... Jakże miło było potem wejść do śpiwora, to nic, że mokrego. Najważniejsze, ze byliśmy w namiotach, że nie sypało nam na głowę. Znów mogliśmy poczytać sobie o wdziękach żony rycerza Sterczy.

Rano odkopaliśmy namioty. Napiliśmy się i zwinęliśmy bazę wysuniętą. Niestety, zrobiliśmy to po polsku, czyli "na raz". No i po raz kolejny ruszyliśmy bez śniadania w drogę. Wory wgniatały nas w kamienie, a te zasypane były niezwiązanym śniegiem. Przeklinaliśmy więc i przewracaliśmy się co chwilę. A ja coraz bardziej bałem się, że ktoś z nas zrobi sobie krzywdę. Co jakiś czas spoglądałem w kierunku naszej ściany. Stała tam wyniosła, otulona białym futrem. Mimo wszystko cieszyłem się z tej nieudanej randki. Jestem chyba jakiś dziwny.Do bazy szliśmy cały dzień. Dotarliśmy tam krótko przed zachodem słońca. Po czym spędziliśmy wyjątkowy, magiczny wieczór. Była wspaniała kolacja. Niebo jak na ironię było rozgwieżdżone. W świetle księżyca pobłyskiwały okoliczne szczyty, wśród nich świecił nasz, Bhagirathi. Chłopcy pochowali się w namiotach, a ja długo jeszcze siedziałem na kamieniu. Liczyłem gwiazdy, patrzyłem na góry, na Shivling i marzyłem. W mojej głowie kotłowały się tysiące myśli.

Następnego dnia pognaliśmy z Krzyśkiem do Gangotri po tragarzy. To, jak zwichnął nogę to już zupełnie inna historia.

W wyprawie udział wzięli:

Arek - Arkadiusz Grządziel
Krzysiek - Krzysztof Skoczylas
Szuma - Tomasz Szumski
Narrator - Bogusław Kowalski

oraz:
Uczestnicy wyprawy na Meru, czyli Chłopcy Z Okładek
Krzykacz - Krzysztof Belczyński
Marcin - Marcin Tomaszewski
a także nasz oficer łącznikowy
Sony - Rativ Ravat

Góry 2005/1-2