Kilka lat temu w Patagonii...
...przeczekiwaliśmy kolejne załamanie pogody pod Torres del Paine. Miguel oderwał się od lektury i znudzonym głosem powiedział, że na północy Patagonii jest tajemnicza dolina, niedawno odkryta, ze wspaniałymi granitowymi ścianami. Przez kilka kolejnych lat co jakiś czas trafiałem na zdjęcia wspinaczy w niesamowitych rysach. A każdej zimy marzyłem o wspinaniu w rozgrzanym słońcem granicie, i o tym, żeby położyć się na trawie, napić się wina i pogapić na tysiącmetrowe ściany. Chciałem oderwać się od cywilizacji, telefonu, internetu. Chciałem, gdy przyjdzie mi ochota, pójść nad wodospad, usiąść tam na tyłku i zjechać jak w akwaparku.
W zeszłym roku, po udanej wyprawie na Sfinksa, siedzieliśmy razem z Jurkiem w kafejce internetowej w Limie. Zabawialiśmy się w planowanie kolejnego wyjazdu i pewne było tylko to, że nasz cel będzie znajdował się w Ameryce Południowej. Wtedy przypomniałem sobie o Cochamo, wstukaliśmy tę nazwę do wyszukiwarki i na monitorze ukazały się nam obłędne ściany. Tak naprawdę dopiero w listopadzie ostatecznie zdecydowaliśmy się na podbój Ameryki. Chcieć znaczy móc, więc niecałe trzy miesiące wylądowaliśmy w Santiago. Było bardzo gorąco, więc zajadaliśmy się lodami, ukryci w cieniu drzew na Plaza del Armas. Ja miałem w pamięci świeże jeszcze uczucie zamarzania ręki, w której trzymałem telefon. Wyrwaliśmy się z Polski w czasie największego ataku mrozu tegorocznej zimy.
Gdy wysiedliśmy w końcu w Puerto Montt wreszcie poczułem, że wróciłem do siebie. A kiedy znaleźliśmy się już we wsi Cochamo rozpoczęła się nasza przygoda. Od tego miejsca nie tylko dla Jurka zaczęła się terra incognita. Dwa dni później, po zwyczajowo przebrzydłym transporcie, popijając yerba mate podziwialiśmy potężne ściany Trinidad, La Junta, Capicua oraz wiele, wiele innych, jeszcze nie nazwanych. Dotarliśmy do Doliny Cochamo gdzie, na przekór mitom o Patagonii, jest ciepło i nie wieje. Miejscowi wspinacze nazywają ją Yosemite Ameryki Południowej.
Alendelaca
Jurek bardzo nalegał, żebyśmy zaczęli ambitnie. Miał za sobą miesięczny pobyt w El Choro. Droga na Trinidad Sur ma trudności 7b i mieliśmy nadzieję, że damy radę. Najpierw było wspinanie w rysach i bardzo przyjemny rajbung. Nie dane nam jednak było dojść do kluczowego wyciągu. Gdy kończyliśmy trzecią długość liny zaczął padać deszcze i musieliśmy zjechać.
Dwa dni później o świcie ponownie przeprawiliśmy się przez lodowatą Rio Cochamo, a później przez dżunglę i znowu wbiliśmy się w ścianę. Czwarty wyciąg niestety był jeszcze mokry i puścił nas dopiero w trzeciej próbie. Dwie długości liny wyżej zrozumieliśmy dlaczego droga nazywa się Alendelaca. To słowo oznacza żart, więc najpierw był przepiękny flake, z którego niespodziewanie startowało się w bardzo czujny, tarciowy trawers. Początek nie był trudny, za to bardzo stresujący. Zafundowałem sobie dodatkowe emocje odpisując topo ze złego egzemplarza i zamiast camalota numer cztery mieliśmy piątkę. Jurek co kawałek usiłował wcisnąć w rysę ten parasol, a ja przygotowywałem się do tego, że ewentualny lot zdemoluje nasze stanowisko. Na szczęście mój partner miał pancerną psychę i polegliśmy dopiero na mikroskopijnych, jeszcze wilgotnych i nie do końca wyczyszczonych krawądkach. Na nic się zdały kolejne próby i loty Jurka, ja urobiłem jeszcze mniej i musieliśmy zjechać. No cóż, pierwsze śliwki, mieliśmy przecież jeszcze bardzo dużo czasu.
Gorilla
Spod Trinidad Sur schodziliśmy z kwaśnymi minami. Podniosłem głowę i nagle doznałem olśnienia - "Jurek spójrz na Gorillę, na tę formację z prawej. Do okapu rysą, nad nim znowu kawałek rysy trochę rajbungu i rysą do końca ściany." Podeszliśmy pod ścianę, zostawiliśmy tu żelazo i zbiegliśmy do campu. Wbiliśmy się w nią po dniu odpoczynku i początkowo szło zgodnie z planem, choć zdziwieni byliśmy spitami, które napotykaliśmy od czasu do czasu. Na trzecim wyciągu przeszkodą okazała się płynąca rysą woda, kolejne dwie długości liny wiodły rysą, a w zasadzie obłą rynną. Wspinaliśmy się na odlotach, na słabej asekuracji przy okazji zaznajomiając się z tarciem a la Cochamo. Następny wyciąg to był już zupełny horror, skończyły się przerdzewiałe spity, rysa była pełna ziemi i trawy, płynęła nią woda, a w dodatku asekuracja stawała się coraz gorsza. Jasne było, że nasi poprzednicy wycofali się i nie ukończyli drogi.
Jurek już po kilku metrach przesiadł się w ławy, a po kilku lotach zirytowany i umorusany, z ziemią na twarzy i w zębach zjechał na stanowisko. Niestety czekała mnie ta sama orka: czyszczenie rys z ziemi, obsunięcia i loty. Skończyłem wyciąg i znowu ruszył Jurek, ale gdy zaliczył kilka lotów postanowiliśmy, że zjeżdżamy po więcej haków i przede wszystkim po wodę. Nękani przez tabanos, przebrzydłe końskie muchy, oraz pragnienie zjechaliśmy do końca liny. Stąd mieliśmy jeszcze ponad sto metrów do podstawy ściany. Jakimś cudem zeszliśmy zostawiając poręczówki w postaci taśm, lin, repików, cięgiełek kości. Ale i tak musieliśmy się mocno gimnastykować, żeby cało dotrzeć do ziemi. Zmęczeni, wyprani psychicznie i odwodnieni wróciliśmy do namiotu.
Dwa dni później z zapasem psychy, sprzętu i wody wbiliśmy się w ścianę. Najpierw czekało mnie dokończenie wyciągu, który rozpoczął Jurek. A później już klasycznie doszliśmy do okapu. Tu czekała na nas niespodzianka, komin wyprowadzający ponad okap był szeroki i "wyjazdowy", w dodatku ścianki komina pokryte były porostami. Natomiast nasze największe camy siadały gdzieś w głębi, gdzie było tak ciasno, że nie można się było poruszać. Nie wiem do dziś jak przeszedłem te kilkanaście metrów i nie wiem też jak to wycenić. Pewne jest to, że nie umiemy w Polsce wspinać się w czymś takim. Jurek podszedł jeszcze dwadzieścia metrów i umościliśmy sobie gniazdko na noc. Na biwaku było nam ciepło i niewygodnie, a do towarzystwa świecił księżyc. W nocy przyśniło mi się, że oganiam się od atakujących mnie tabanos.
Obudziliśmy się odrętwiali, wypiliśmy resztkę wody i Jurek zrobił kolejne dwadzieścia metrów do wygodnej półki. W tym miejscu powinniśmy biwakować, ale kto to wiedział? Niebawem zaatakowały nas tabanos, słońce oraz trudności. Powyżej snuło się coś co miało być rysą, a było zalaną rynną. Nie wyglądało to dobrze, ponieważ z taką asekuracją mieliśmy wyjść w płytę. Po kilku próbach zaliczyłem w końcu nieprzyjemny lot, który skończył się obtarciami. Byliśmy zniechęceni walką, bo przecież nie wspinaniem, odwodnieni, nękani przez końskie muchy, a przede wszystkim sfrustrowani. Postanowiliśmy więc wycofać się. Wybraliśmy naprawdę piękną linię, na której było dużo czyszczenia i brzydkiego wspinania. Na niepowodzenie wpłynął też fakt, że zrezygnowaliśmy ze spitów oferowanych przez Daniela - gospodarza rejonu, które prawdopodobnie pozwoliły by nam skończyć drogę. Ale my chcieliśmy ambitnie i czysto...
El Monstruo
To było jeszcze na początku pobytu w Cochamo. Po porannej kawie wybrałem się na spacer po campie. Przysiadłem do Boba i jego argentyńskiej przyjaciółki, którzy na dzień dobry poczęstowali mnie winem. Zaczęliśmy rozmawiać o wspinaniu, Cochamo i tabanos - jedynych drapieżnikach w okolicy. W pewnym momencie Bob ostrożnie, niemal z nabożeństwem, wyjął kartkę z wyrysowaną ołówkiem ścianą i zniżając głos wyszeptał - Budyu, Look! This is Monster. Uśmiechnąłem się w myślach, bo chyba trafiłem na kolejnego nawiedzonego gringo. Jednak Potwór na stałe już zagościł w mojej głowie. Przez kolejne dwa tygodnie miotaliśmy się po Dolinie szukając godnego dla siebie celu i co jakiś czas, napomykaliśmy o wielkiej ścianie zza grani. Aż w końcu zjechałem do Puerto Montt, gdzie chciałem nabrać dystansu do tego co robimy. Nic nam nie wychodziło, zaczynaliśmy się niecierpliwić, a czas sobie płynął jak pobliska Rio Cochamo. Po moim powrocie z miasta zastanawialiśmy się nad kolejnym celem. Przedstawiłem wtedy Jurkowi listę moich pomysłów. Ten wysłuchał mnie, przypomniał o mitycznej już ścianie i rzucił - "Wiesz, może lepiej chodźmy zobaczyć tego Monstera."
Następnego dnia niespiesznie wyszliśmy naprzeciw przygodzie. Początek był jak droga do pracy, najpierw przeprawa przez lodowatą Rio Cochamo, później podejście i przedzieranie się przez dżunglę, aż w końcu wyszukiwanie drogi na przełęcz, skąd zobaczyliśmy Monstera. Widok był obłędny - potężna, tysiącmetrowa ściana z tylko jedną, logiczną linią. Nie musieliśmy nic mówić, nie musieliśmy nawet patrzeć na siebie. To było to! Znaleźliśmy w końcu cel dla siebie. Zostawiliśmy na przełęczy depozyt i uradowani, niespiesznie wróciliśmy do bazy. Nazajutrz zrobiliśmy jeszcze jeden transport, a po dniu odpoczynku wyszliśmy ujarzmić Potwora. Biwak założyliśmy trochę poniżej przełęczy i popijając kolejne herbaty już do końca dnia patrzyliśmy na naszą ścianę.
Rano rozmowa nam się nie kleiła, tak jak zwykle to bywa przed wejściem w ścianę. Tym razem deprymował mnie fakt, że nie zabraliśmy kawy. W końcu udało nam się wyruszyć i zaczęliśmy schodzić w pionowym lesie usiłując dostać się na dno Doliny Barrancas. Po kilku godzinach i paru próbach zyskania nieśmiertelności na miarę Drege'a, udało nam się dotrzeć pod ścianę Potwora. Tu nieśpiesznie spożyliśmy skromny obiad, aż w końcu wbiliśmy się w ścianę. Pierwszy wyciąg wyciągnęliśmy na ponad osiemdziesiąt metrów i od razu okazało się, że nie będzie tak łatwo jak myśleliśmy. Na kolejnym Jurek przedarł się przez jedyne drzewko w ścianie, a później przełoił okap, który okazał się kluczowym miejscu na drodze. Jednak dalej wcale nie było łatwo, jeszcze jeden Jurkowy wyciąg, a później mój, który prowadziłem niemal do zmroku. Na biwak zjechałem do zmęczonego bezczynnością Jurka. Zjedliśmy kolację, a później czekała nas długa noc, w czasie której bałem się przede wszystkim o pogodę. Przez granie przetaczały się chmury, a ja starałem się nie dopuszczać do siebie myśli co by się stało, gdyby zaczął padać deszcz. Byliśmy w cieku wodnym, który bardzo szybko mógłby stać się pułapką. Dopiero przed świtem zrobiło nam się zimno i moje ciało oraz myśli co raz, wracały do śpiwora pozostawionego na przełęczy.
Na szczęście rano powitało nas bezchmurne niebo i rozwiało nasze obawy. Czekał nas ciepły, słoneczny dzień. Wymałpowaliśmy do stanowiska, które założyłem wczoraj i okazało się, że nad nami skończyła się formacja. Dlatego musieliśmy zrobić wahadło, drugie i ostatnie na drodze, do sąsiedniego zacięcia. Kolejne kilka wyciągów trzymały trudności w okolicy 6a - 6b, kominem za to woda, przez co wspinaczka stała się bardzo czujna. Często musieliśmy uciekać na boki, gdzie była o wiele gorsza asekuracja.
Powoli jednak trudności spadały i mogliśmy zacząć przemieszczać się z lotną asekuracją. Tylko od czasu do czasu drogę zastępowały nam progi lub trudne wspinanie w rysach i kominach. W końcu wydostaliśmy się na potężną, pochyłą płytę, którą bez trudności pomaszerowaliśmy kolejne pod spiętrzenie. Wbiliśmy się w nie i po dwóch wyciągach wreszcie skończył się towarzyszący nam potok, a następne dwie długości liny wyprowadziły nas na półkę znajdującą się na południowej grani Potwora. Jednak okazało się, że dostępu do kopuły szczytowej bronił próg skalny i raz jeszcze musieliśmy się sprężyć. Jurek w pięknym stylu przeszedł mokrą rysę i w końcu stanęliśmy na śniegu. Napiliśmy się, schowaliśmy szpej i w promieniach zachodzącego słońca ruszyliśmy na wierzchołek. Spędziliśmy na nim tylko chwilę potrzebną na zrobienie kilku zdjęć i musieliśmy iść dalej.
Nie było czasu na radość. Kończył się dzień, a przed nami była długa, niewiadoma grań. A my baliśmy się zjazdów w nieznanym terenie i po zmroku. Mieliśmy jednak szczęście, zaplanowana jeszcze na przełęczy droga zejścia, okazała się możliwa do pokonania. Tylko raz natrafiliśmy na próg z którego musieliśmy zjechać i po trzech godzinach nużącego marszu dotarliśmy do biwaku. A następnego poranka powitał nas widok potężnego El Monstruo, polskiej ściany w Patagonii!
Bienvenidos mi insomnio
Jurek mnie zaskoczył. Późnym wieczorem dowiedziałem się, że idzie z nami Justin - Amerykanin, którego poznaliśmy dwa tygodnie wcześniej. Późnym popołudniem podeszliśmy pod ścianę, a tu w base campie rozpoczynała się kolejna międzynarodowo - argentyńsko - brazylijsko - amerykańsko - polska impreza. Plecami opierałem się o pierwsze metry niemal tysiącmetrowej ściany Trinidadu i tak jak całe towarzystwo miałem wyśmienity nastrój. No może poza Justine'em, któremu zrzedła mina, gdy zobaczył nasze, czyli czeskie friendy, wśród których brakowało numerów mikro. Coś tam marudził o "crazy polish climbers" i że chcemy go zabić. Ciekawe co by powiedział, gdyby zobaczył kultowe friendy rodem z Kielc?
Jeszcze przed świtem w ścianę wbili się Argentyńczycy: Nacio i Valentin. A my ruszyliśmy za nimi po niecałej godzinie pierwsze trzy wyciągi robiąc na żywca. Na stanowisku okazało się, że Justine zapomniał topo, pocieszyliśmy więc chłopaka, że sobie poradzimy, bo nad nami, na tej samej drodze wspinają się Argentyńczycy. Kilka wyciągów wyżej do zespołu wkradła się nerwowość - Justine koniecznie chciał wbić się w hakowe trudności hiszpańskiej drogi Dispertsiorik, co spotkało się z dezaprobatą ze strony Jurka. Po krótkim czasie ten drugi przejął prowadzenie, przeszedł trudności drogi i niestety ominął wejście w trawers. Zgubiliśmy się. Po raz drugi i niestety nieostatni odbił się na nas brak schematu. Kolejne długości liny były traumą dla naszego amerykańskiego przyjaciela. Nie był w stanie pogodzić się z tym, że Jurek zakłada stanowisko z dwóch friendów, albo, że gdy nie ma żadnej rysy siada po prostu na półce asekurując "z pleców". Co jakiś czas spod nosa rzucał pomruki typu: "crazy polish climbers", albo "fucking anchor". W ten właśnie sposób dorobiliśmy się trzech własnych wyciągów o trudnościach do 6b+.
W końcu jednak udało nam się trafić na drogę , ale wkrótce znowu okazało się, że nie wiemy którędy dalej. Skończyły się spity wytyczające drogę, a ja bezskutecznie, za pomocą teleobiektywu próbowałem wypatrzyć ślady drogi. Nie pozostało nam nic innego jak zastosować się do starej instruktorskiej podpowiedzi i Jurek zaczął wspinać się po prostu do góry. Nagle z dołu zaczęły do nas dochodzić pokrzykiwania... Argentyńczyków?! którzy powinni być co najmniej dwieście metrów nad nami! Super, chłopaki przyniosą schemat i wkrótce znajdziemy naszą linię. Po krótkim czasie pojawił się Valentin i powitał mnie pytaniem: "Hola Polaco. A donde esta ruta?" No tak, tego się można było spodziewać - nie wiedzą gdzie się znajdują! Po krótkim czasie dotarł do nas Nacio, wyjął topo i wspólnie ustaliliśmy nasze położenie w ścianie. Do góry ruszyłem lekko zaniepokojony, bo nade mną znowu wybuchł konflikt polsko - amerykański - moi partnerzy nie mogli się dogadać co do przebiegu dalszej drogi. Przejąłem więc prowadzenie i zaczęliśmy zdobywać kolejne metry ściany. Początkowo nawigowany byłem przez Argentyńczyków, a później kierując się doświadczeniem i wyczuciem wyszliśmy na wierzchołek Trinidad Norte.
Już w czasie zejścia ze szczytu doszło mnie przeciągłe, radosne wycie, co oznaczało, że Nacio i Valentin stanęli na szczycie. Jeszcze tego samego wieczoru zbiegliśmy do campu Cochamo i mogliśmy raczyć się schłodzonym piwem.
El pesto viene, el hombre se va...
W base campie pod Trinidadem nie było Michela, wspinacza z Puerto Montt, szkoda bo na pewno byłoby nam raźniej tego wieczora. Spotkaliśmy go i Luisa następnego dnia, pod ścianą Trinidad Sur i okazało chłopcy mieli zamiar wbić się w tę samą drogę co my.
Już pierwszy wyciąg nas zdziwił - miało być łatwo, a tu trzeba było się ostro sprężyć, po kilku zmianach Jurek przebrnął przez wilgotny pasaż. Kolejny wyciąg był równie mokry i dopiero następny robiliśmy w słońcu, aż w końcu doszliśmy pod przepiękną trzydziestometrową rysę. Początkowo wszystko szło dobrze, Jurek zasysał kolejne metry, a ja robiłem fotki. Niestety wyżej było już tylko ślisko i mokro. Mój partner kilka razy zapoznał się z grawitacją. W dodatku okazało się, że nasz mocno już przetrzebiony komplet friendów, nie wystarcza do bezpiecznego przejścia tego flake'a, dlatego musieliśmy zacząć haczyć, a szkoda, bo ta rysa była wyjątkowej urody. Następny wyciąg zaczynał się podhaczaniem w litej ścianie po spitach, a potem było już tylko trudno. Jak się potem okazało, Jurkowi udało się odhaczyć miejsce w górnej części wyciągu.
Na przedostatnim stanowisku mój partner próbował namówić mnie do przejęcia prowadzenia. Mówił, że to tylko 6a, że jest już łatwo. Mnie jednak po raz kolejny na tej wyprawie zaczęło rozkładać przeziębienie. Jak się okazało miałem nosa, bo Jurek trzy razy wyleciał z rysy, przy okazji skutecznie skręcając sobie kostkę. A miało być przecież łatwo! Gdy skończyliśmy tę drogę, to byliśmy pewni, że jeszcze się gdzieś wespniemy. Musieliśmy jednak zaczekać, aż obaj wrócimy do zdrowia. Niestety kilka dni później zaczęły padać deszcze i choć trafiały się okna pogodowe, to trzeba było poczekać, aż wyschną ściany. A potem znowu zaczynało padać i znowu wypatrywaliśmy słońca. Na szczęście na campie toczyło się bogate życie towarzyskie. Dzięki temu, w bardzo miły sposób, doczekaliśmy do dziewiątego marca, kiedy to pożegnaliśmy się z Doliną Cochamo.
GÓRY sierpień 2006
Moim partnerem na wyprawie do Doliny Cochamo był Jerzy Stefański