Pared - Bogusław Kowalski

Toruńska Wyprawa na Gyachung Kang

Zauroczyła mnie od pierwszego wejrzenia. Odwiedziłem właśnie Darka, gdy usłyszałem - Bodziu! Szykuj sześć zdjęć, jedziemy na Gyachung Kang. - Na Gya... co? - spytałem. Darek wyjął album Himalajów i pokazał dwuwierzchołkową górę. - Ładna - stwierdziłem. - Wchodzimy na ten niższy - zakomenderował niemal Darek - 7930 mnpm, niezdobyty, nowa droga. Przyjrzałem się dokładnie. Na pierwszym planie piękny filar, nad nim postrzępiona długa grań, a wszystko to w samym sercu Himalajów, pomiędzy Cho Oyu i Mount Everestem. W nocy przyśniła mi się "góra stu małych lodowców". Wyprawa rodziła się w bólach, jednak już po dziewięciu miesiącach, ósmego września 1998 roku siedziałem w bazie, na kamieniu, odurzony wysokością. Przyglądałem się spiętrzeniu lodowca, zza którego wystawała ta wyśniona. Seraki wielkości domków jednorodzinnych regularnie ulegały destrukcji napawając mnie "lekką dozą nieśmiałości".

14 września. Lodowiec.
Siedzę na śniegu i zastanawiam się co tutaj robię? Trzymam w ręku linę, na której wisi plecak. Drugi liny ciągnie Ludwik stojący po drugiej stronie szczeliny. Dociąga wór do siebie.Teraz kolej na mój plecak, a później na mnie. Idziemy dalej, a właściwie brodzimy w śniegu. Ludwik węszy szczeliny, a obserwuję go z otępieniem. Kochane słoneczko nie odpuszcza nam nawet na moment. W końcu poddajemy się i rozstawiamy namiot. Jest zbyt gorąco i niebezpiecznie. Patrzę na zegarek - jest ósma trzydzieści. Zapadamy w letarg. Około dwudziestej trzeciej budzi mnie jakiś szmer. - Bodziu jestem poważnie chory - Otwieram oczy i widzę kiwającego się Ludwika. Ładuję śnieg do menażki, szukam aspirynę oraz radiotelefon. Nie ma żartów. Jesteśmy na pięć siedemset, pośrodku ogromnego lodowca i to ja tu jestem żółtodziobem. Noc zeszła nam na wywoływaniu bazy i robienia picia. W końcu około piątej rano Ludwik zebrał siły i udało nam się zejść. W bazie lider zjadł ogromne ilości lekarstw i ozdrowiał.

25 września
Jesteśmy na lodowcu, pomiędzy obozem drugim i trzecim. Idziemy z transportem sprzętu i żarcia. Ściślej mówiąc, leżymy w namiocie i przeczekujemy słoneczko. - To co? Idziemy. - Spytałem znużony bezczynnością. Jaca ruszył pierwszy, zrobił kilka kroków i zapadł się po jaja. Po krótkiej dyskusji uznaliśmy, że ważymy zbyt wiele... i dokonaliśmy zbiorowej defekacji.
Trzy godziny później startujemy. Pierwszy idzie Ludwik, w środku ja, a na końcu Jaca. Nasz lider wykonuje dziwny taniec - zagarnia śnieg z lewej strony, z prawej, spod siebie, udeptuje kupkę i przygotowuje grunt do kolejnego kroku. W tym samym miejscu ja wpadam po... wiadomo po co. Wchodzimy w trzecie spiętrzenie lodowca. Za nim czeka nas kraina monstrualnych szczelin. Z racji nieprawdopodobnych kształtów nazwaliśmy je "ażurami". Po wyjściu na plateau wlokę się noga za nogą. Co dwadzieścia, trzydzieści kroków odpoczywam. Wydaje mi się, że "trójka" jest na końcu świata i nigdy tam nie dojdę.

28 września
Schodzimy w kierunku bazy. Jest ciemno. Brodzimy na trzecim ice fallu. Z daleka dochodzą nas głosy. Chyba rozróżniam przekleństwa rzucane przez Darka. Dwie godziny później jesteśmy obok szczelin nad dwójką. Widać chłopaków. Marudzą przy poręczówce. Po drodze mijamy porzucone trzy wory, a za nimi zaczynają się regularne, prawie metrowej głębokości dziury. Wiemy teraz dlaczego drugi zespół zawrócił i dlaczego Darek tak się wściekał. Swoją drogą to ma facet głos. Słychać go było na dwa kilometry.
Przechodzimy system mostów. Droga nim wiodąca wygląda jak żart. Jestem pierwszy raz w Himalajach i na pewno panikuję, ale dlaczego nasz lider ma takie wielkie oczy? Dochodzimy do Wojtka i Lecha, którzy kują w lodzie dziurę do zamocowania poręczówki. Darka nie ma. Spadł ze zjazdem!? Wytopiły się szable śnieżne, które tylko świsnęły w powietrzu. Na szczęście lotnik wylądował na moście śnieżnym o szerokości dwóch metrów i pognał do bazy.

29 września.
Załamanie pogody. W bazie biało. Kolejnego dnia rano - pada. Nazajutrz pada. W jadalni Darek śpiewa pieśni żałobne.

3 października
Wychodzę z dwójki. Po kilku krokach oglądam się - namiotu już nie widać. Sypie. Najchętniej bym zawrócił. Na pięć kroków, cztery grzęzne po jaja. Za szczelinami pojawia się nowy problem - jest mgła i nic nie widać. Ustalamy, że ja toruję i wyszukuję drogę. Lechu niesie cięższy plecak. Idę po omacku, dookoła jest biało i brakuje punktów orientacyjnych. Na ogół nie wiem na jakiej wysokości postawić nogę. W końcu mijamy plateau i na trzecim spiętrzeniu wychodzimy za bardzo w prawo. Przekonuję się o tym zbyt późno i muszę wytyczyć nową drogę przez ice fall. Pokonuję na przemian szczeliny i seraki. Cały czas sypie śnieg i widać niewiele. W końcu się władowałem. Trawersuję serak, pode mną szczelina, dziaby i raki nie trzymają. Zsuwam się i gorączkowo usiłuję wydostać się na zbawczy most. Dalej są już tylko szczeliny i mosty.
Po wyjściu na plateau opadłem z sił. Torowanie przejął Lechu. Potem torujemy na zmianę. Trzymamy się blisko zbocza turni 6280. Nie widać jej. Wyczuwamy ją pod stopami. Nagle coś usłyszałem. Po chwili jadę bez trzymanki. Nauka pływania w lawinie to bzdura. Na szczęście po nieokreślonym bliżej czasie wszystko zamiera. Wygrzebuję się ze śniegu i pomagam Lechowi, którego unieruchomił plecak. Mieliśmy szczęście, że lawina była płytka i zgarnęła nas swoim skrajem. Otrzepuję się i ruszam dalej jak najszybciej potrafię, by pozbyć się dreszczy. Dwie godziny później zrzucam z siebie wór. Nie mam już siły go nieść. Odwiązuję linę i szukam i już na lekko szukam "trójki". Po dwustu metrach widzę cień na śniegu i mały wzgórek. Zaczynam kopać, a przed oczami mam widok samego siebie, zagrzebanego już w śpiworze. Półtorej godziny później już zasuwam zamek namiotu i jak przez mgłę dociera do mnie myśl - radio zostało w plecaku, dwieście metrów od namiotu.
Nazajutrz idę po wór, wyjmuje radio i wywołuję bazę. Odbiera Wojtek. Dochodzi właśnie z Darkiem do "trójki" i jest na początku plateau. Minęło około pół godziny, dociera do nas Darek. Mówi, że gdy nasze ślady urwały się w lawinisku, jasna stała się dla niego nasza cisza w eterze.

6 października
Nareszcie jestem w ścianie. Wspinam się z Lechem, śnieżnym kuluarem na lewo od filara. Nastromienie dochodzi do sześćdziesięciu/siedemdziesięciu stopni i nie ma z czego się asekurować. Trzysta metrów nad szczeliną brzeżną dopada nas słońce. Coraz wolniej przebieramy nogami. Problemem staje się odsapka. Robi się grząsko, a my nadal idziemy bez asekuracji. Słoneczko dowala nam z coraz większą siłą. W końcu stajemy i kopiemy sobie platformy pod nasze tyłki. Siadam i rozglądam się. W promieniu trzystu metrów nie ma miejsca na namiot. Kruche skałki i śnieg. Gotując rozmyślam nad naszym położeniem - w tych warunkach zrobimy niewiele, może trzydzieści, może pięćdziesiąt metrów na godzinę.
Nawiązujemy łączność z trójką, Darek niepokoi się naszym tempem, a my zastanawiamy się co dalej? Obliczamy nasze siły. Jesteśmy na wysokości około siedmiu tysięcy metrów i musimy cały dzień czekać na mróz. Może być do późnej nocy. Dziś mamy jeszcze siły, ale jutro, gdy będziemy po źle przespanej nocy, wysoko i bez możliwości asekuracji w stromej ścianie... A jeśli coś się stanie? Czy będziemy potrafili zejść? Mając świadomość, że decyzja, którą przekazuję przez radio, kończy wyprawę, mówię do mikrofonu
- Schodzimy gdy zmrozi. Przez wiele godzin wyczekiwania w ścianie przyglądam się otoczeniu - górze "stu małych lodowców" - najpiękniejszemu miejscu na ziemi, jakie widziałem.

W wyprawie udział wzięli:

Ludwik Wilczyński - kierownik
Lech Flaczyński
Dariusz Kopczyński
Bogusław Kowalski
Janusz Marzygliński
Jacek Szczurek
Wojciech Wiwatowski

Jesień 1998

Góry i Alpinizm 1999/1