Pared - Bogusław Kowalski


„Nic nie jest stracone, jeżeli ma się dosyć odwagi, aby twierdzić, że wszystko jest stracone i że trzeba zaczynać od zera.”                                     

- Julio Cortázar (Gra w klasy)

 

Pokłosie

 

Obaj niepewnie spoglądali w na zachód. Na horyzoncie pojawił się wał ciężkich chmur. Zapowiadany front niżowy wyraźnie przyspieszył i jasne było, że celem jest już nie wejście na szczyt, a przeżycie. Do szczytu Hope Peak  pozostało około czterdziestu minut wspinaczki wąską i trudną granią. Zastanawiali się co dalej? Czy powinni zawrócić? Duży namawiał do dalszej wspinaczki, bo przecież są już tak blisko. Mały argumentował, że mogą już tam zostać na zawsze. Na tej cholernej górze. Czterdzieści minut do szczytu po tej cholernej grani to minimum, a drugie tyle z powrotem. Z miejsca, w którym są teraz do przełęczy mają jeszcze co najmniej dwie godziny. A stamtąd jeszcze blisko kilometrowy kuluar, którym wspinali się niemal całą dobę.

Rozterki, jakie ich targały były zrozumiałe. Była to ich czwarta próba zdobycia Hope Peak, a nigdy wcześniej nie byli tak blisko celu. Czterokrotnie rozkręcali machinę przed-wyprawową, ażeby stanąć na niedobytym dotychczas szczycie. Chińczycy dopiero kilka lat temu otworzyli to pasmo górskie. Dla Dużego Hope Peak stał się czymś w rodzaju obłędu. Miał świadomość, że nieprędko tu wróci, a ich poprzednie próby rozsławiły rejon i samą górę. Konkurencja już ostrzyła sobie dziabki wpatrując się w zdjęcia TEJ ściany. A teraz po drobiazgowych przygotowaniach popartych poprzednimi próbami, po dopracowaniu świetnego planu, po długim wyczekiwaniu na okno pogodowe wystarczyło postawić kropkę nad „i”. Wszystko pokrzyżowało przedwczesne załamanie pogody. Ale przecież na pewno zdążą wejść, a schodzić mogą wolniej. Będą się asekurować.

. . .

Niższy był nieugięty, wiedział, że każdy krok w górę oddalał ich od życia. A on miał dla kogo żyć. W końcu nie wytrzymał i wycedził, że „mam to w dupie, pierdolę tę zasraną górę i wracam do bazy”. Jasne było, że ich atak się skończył. Wyższy w sporej odległości poczłapał w dół. Nie chciał mieć żadnego kontaktu ze swoim partnerem. Taki numer mu wywinął…

. . .

Mały zagłuszył swoje wątpliwości, miał świadomość ryzyka – śnieżyca może odciąć drogę powrotną. Klamka zapadła, trzeba zap…lać, bo za dwie godziny zrobi się ciemno. Wtedy poruszanie się po wąskiej, przepaścistej, a w dodatku trudnej grani będzie bardzo kłopotliwe. Zaciekle ruszył do góry, był wściekły na pogodę, na Dużego, bo przez niego niechybnie dostaną w dupę, aż w końcu na siebie, bo naraża się pomimo obietnic, że nie doprowadzi do takiej sytuacji. Tyle przygotowań, tyle pracy i czekania, a i tak będą walczyć o życie. Na wierzchołku zabawili bardzo krótko. Kilka fotek dokumentacyjnych i ruszyli z powrotem wąską granią. Wiatr wzmagał się i musieli bardzo uważać, żeby nie zdmuchnęło ich w dół. Kolejne porywy przyduszały ich do ziemi. Zapierali się wówczas o czekany i przeczekiwali wichurę. Problemem stały się zalepiane gogle i marznące dłonie. Po ponad czterech godzinach udało się im wreszcie dotrzeć do przełęczy, gdzie czekał na nich depozyt. Śpiwory, kuchenka gazowa, trochę cukierków, dwa batony i tyle samo liofilizatów. Stąd droga wiodła kuluarem i co ważne tylko w dół. Kilkadziesiąt metrów pod Hope Col wiatr ucichł. Nad ich głowami huczał wiatr niczym pociąg ekspresowy. Niestety pojawiło się nowe niebezpieczeństwo – potężny opad śniegu był przyczyną lawin, które raz po raz schodziły ich kuluarem. Niechętnie weszli na sąsiadujący filar, którym zaczęli zjeżdżać. Już na grani tempo nie było rekordowe, a teraz spadło dramatycznie. Aby założyć stanowisko zjazdowe musieli kopać w głębokim śniegu. Co rusz mieli problemy z odszukaniem miejsca na kolejny zjazd. Było źle aż do momentu, gdy ich filar skończył się, bo jak się okazało rozdzielał dwa kuluary. Dalsza droga wiodła poprzez torowiska nieustannie schodzących lawin. Znaleźli się w potrzasku! Mogli czekać lub próbować przedostać się przez to śnieżne pole minowe. Decyzja mogła być tylko jedna – biwakują. Po ponad dobie akcji należał im się odpoczynek

. . .

Skuleni i przytuleni do siebie już dawno przestali się krępować. Ważny był każdy okruszek ciepła. Pomimo długiej przyjaźni początkowo dygotali z zimna w swoich kątach wykopanej jamy śnieżnej. Z każdą godziną, z każdym centymetrem świeżego śniegu przybliżali się do siebie. Szukali jak najlepszej pozycji, ażeby nie tracić  ciepłoty. Wciąż czekali na moment, kiedy przestanie sypać. Każdy kolejny krok w dół byłby teraz samobójstwem. Zamieć śnieżna, ciemności, huczące wokół lawiny, a w dodatku szczeliny u podnóża góry nie dawały wielkiego wyboru. Trzeba czekać! Najgorsze było to, że przestała działać kuchenka, prawdopodobnie zepsuła się dysza. Tak więc nici z ciepłego jedzenia. Zostały tylko cukierki i dwa batony. Wsłuchiwali się w wiatr huczący na grani, który od czasu do czasu zagłuszany był przez kolejną lawinę. Czas urozmaicały im dreszcze i zasypujący ich śnieg. Wreszcie po milionie, a może więcej minut minęło zanim zaczęło szarzeć. Zrobiło się zimniej, a Duży zaczął znowu gmerać przy kuchence. Klął przy tym niemiłosiernie, bo produkt najnowszych technologii odmówił współpracy w najbardziej newralgicznym momencie. Gdy zrobiło się całkiem jasno z ust Małego wydobyła się ciche przekleństwo „k…a mać, nic nie widzę! Duży, ja nic nie widzę!” Mały z wyraźnym wysiłkiem klął, a w jego głosie było słychać strach. Gorączkowe pytania Dużego doprowadziły do straszliwych wniosków – Mały nabawił się obrzęku mózgu! Ucisk na nerwy spowodował zaburzenia wzroku. Natychmiast muszą uciekać w dół! Maszynka nie działa, oni od blisko doby bez jedzenia, cały czas powyżej sześciu tysięcy nad poziomem morza, kuluar, lawiny. Znaleźli się w głębokiej dupie. I to na samym jej końcu. Duży wymyślił, że opuści Małego najniżej jak się da, a sam zejdzie bez asekuracji. Szybko zebrał się z biwaku i przygotował partnera do opuszczania. Powoli przesuwał linę przez plecy. Mały za chwile będzie na samym końcu kociołka. Stamtąd będzie tylko nieco ponad sto metrów do kolejnego filara. Duży uśmiechnął się do siebie - uda im się, na pewno się uda. Lina skończyła się, a Mały zatrzymał na jakimś wypłaszczeniu. Zrobiło się cicho.

. . .

Mały odwrócił twarz do góry. Wciąż nic nie widział, dlatego całym ciałem nasłuchiwał odgłosów góry. Wyższy zobaczył jego przerażoną twarz i w sekundzie zrozumiał, że jest źle. Z góry wprost na Małego nadciągał biały kataklizm. Duży rzucił się na swój czekan próbując wytrzymać uderzenie. Po chwili rozpoczął się rollercoaster. Na przemian wtłaczało ich i wypluwało z szaleńczego nurtu. Po kilkuset metrach wszystko zastygło. Ponownie zrobiło się bardzo cicho. Duży z niedowierzaniem zaczął poruszać kończynami. Około półkilometrowa przejażdżka w lawinie skończyła się bez konsekwencji. Złapał gorączkowo za linę, opętańczo wyrywając ją ze śniegu. Po dziesięciu metrach nie był w stanie odkopać liny łączącej go z partnerem. W lawinie zgubił czekan, czapkę, rękawiczki. Nie miał też plecaka. Obrało go z całego wyposażenia. Gołymi dłońmi próbował odgarniać zastygły śnieg. Po kilku chwilach było jasne, że jego rozpaczliwe ruchy nie mają sensu. Padł na śnieg przygnieciony przeżyciami. Dopiero po długim czasie podniósł się. Nie mogąc odwiązać się od liny zdjął z siebie poszarpaną w lawinie uprząż. Rozejrzał się usiłując zapamiętać miejsce w którym zasypało jego partnera. Stał u wylotu kuluaru, niedaleko miejsca, z którego startowali z Małym przedwczoraj wieczorem. Do obozu miał około godziny drogi po lodowcu…

. . .

Duży zaczął ostrożnie schodzić, z duszą na ramieniu, bo oba kolektory pełne były białego puchu. Każdy krok mógłby być ostatnim. Czuł się jak saper stąpający po polu minowym. Jeszcze tylko kilka kroków i znalazł się przy Małym. Stąd znowu opuścił partnera i tak jeszcze trzy razy. W końcu znaleźli się poniżej i nieco w bok od kotła łączącego dwa kuluary. Ponownie z mozołem zaczęli zjeżdżać filarem. Teren był o wiele trudniejszy niż w śniegu. Dlatego Duży opuszczał partnera tylko na połowę długości liny, a sam regularnie zjeżdżał. Walka zdawała się ciągnąć w nieskończoność, aż późnym popołudniem znaleźli się u podstawy ściany. Stąd czekała ich droga po lodowcu. Jasne było, że Mały w tym stanie nie będzie mógł iść samodzielnie. Natomiast kluczenie wśród szczelin z partnerem pod pachę musi doprowadzić do katastrofy. Prędzej, czy później trafią na most, który nie wytrzyma zdwojonego ciężaru. Ledwo wyszli z jednej opresji, a znów zrobiło się nieciekawie. Tym bardziej, że zostało im bardzo niewiele światła dziennego. Czasu było jednak wystarczająco, ażeby Duży sam poszedł po pomoc. Opatulił więc partnera w oba śpiwory, przykrył płachtą biwakową, zostawił resztkę cukierków i ruszył w kierunku obozu.

. . .

Spieszył się mając świadomość, że może nie zdążyć do obozu przed zmrokiem. Nawet jeśli mu się uda, to będzie musiał namówić kucharza i zarazem ich przewodnika na wyjście do góry. Wiedział, że z każdą chwilą słabnie, bo był już niemal dwie doby w akcji. W dodatku lodowiec przysypany był świeżym śniegiem, a po traserach w wielu miejscach zostało tylko wspomnienie. Zaczęło się ściemniać i w końcu zabłądził w taki zaułek mostów, że nie miał pomysłu co zrobić dalej.

. . .

Po długim wahaniu zdecydował się stanąć na czujnie wyglądającym moście. Usłyszał trzask, po czym zaczął zapadać się w dół. Gdy się ocknął poczuł ogromny ból w udzie. Niemal nie mógł się ruszyć. Twarz miał skierowaną do góry, wiedział to na pewno, bo otwór szczeliny robił się coraz ciemniejszy…

. . .

Zobaczył światło i po dłuższym czasie dotarły do niego głosy. Rozpoznał łamaną angielszczyznę kucharza, który gorączkowo namawiał dwie osoby do pójścia dalej. Podniósł głowę i włączył czołówkę, o której zupełnie zapomniał. Pół godziny później pijąc z termosu ciepłą herbatę zdawał relację dwóm Baskom. Był uratowany, teraz należało rozpocząć walkę o życie Małego.