Deprecjacja |
Nie należy mylić prawdy z opinią większości
Jean Cocteau
Popełnię grzech pychy, samokrytycznie dodam, że nie po raz pierwszy. Kolejny raz świadomie postanowiłem się narazić stwierdzeniem, że w odróżnieniu od znakomitej większości znam się na wspinaniu. Poza pamięcią historyczną wyniesioną z górskich lektur oraz od moich wspinaczkowych nauczycieli miałem to szczęście, że wiązałem się liną z wybitnymi alpinistami. Dzięki temu niemalże podskórnie czuję, które dokonania górskie stanowią wartość. Jednak dość tej fanfaronady i przejdźmy do rzeczy.
Nie tylko mnie zdarza się przysłuchiwać, a czasem uczestniczyć w dyskusji dotyczącej tego, co tak naprawdę stanowi o wartości przejścia. W skałkach niby rzecz jest oczywista - wiadomo, że trudność, choć nie do końca się z tym zgadzam. Bo skoro najszlachetniejszym stylem wspinaczkowym jest on sight, czyli przejście drogi bez znajomości, to dlaczego przede wszystkim nagłaśnia się przejścia „znając”? Pominę tu dodatkowe, choć nie marginalne, dylematy o być może większej wartości przejść na własnej protekcji, albo zupełnie bez asekuracji. Zastanówmy się jednak, co jest takie najbardziej „naj” w górach. Jakie przejście uznalibyśmy za dzieło kosmitów? Moim pierwszym wyborem jest Świetlista Ściana na Gasherbrumie IV w wykonaniu Wojtka Kurtyki i Roberta Schauera. Ktoś jednak mógłby zaoponować – jak to, przecież oni nie weszli na szczyt! Poza tym GIV to wysoki siedmiotysięcznik! Wobec tego najwyższa na świecie, czterokilometrowa ściana Rupal zdobyta przez Steve'a House'a i Vince'a Andersona również odpada. To może samotne przejście południowej ściany Annapurny przez nieodżałowanego Ueli Stecka? Też niskie, a poza tym były tam jakieś kontrowersje z potwierdzeniem dotarcia na szczyt. W takim razie Magic Line na K2! Tu z pewnością znajdzie się pewnie malkontent twierdzący, że owszem wysoko i trudno, ale droga była poręczowana, tak więc styl archaiczny. Poza tym w zejściu wydarzyła się tragedia, tak więc ciężko to dokonanie uznać za pełen sukces. Sprinty Kiliana Jorneta także nie do końca kwalifikują się do bycia hiper-największymi wyczynami wysokogórskimi.
Jak widać niełatwo znaleźć to jedno jedyne przejście, w którym zawarte będą wszystkie elementy składające się na kosmiczne osiągnięcie. Nie da się już wejść na dziewiczy ośmiotysięcznik, bo najwyższe szczyty zostały już zdobyte. Dlatego pozostaje dążyć do perfekcji podnosząc poprzeczkę, poprawiając główne składowe stanowiące o wartości przejścia. W moim przekonaniu jest to trudność, styl oraz szybkość – często te dwa ostatnie elementy są ze sobą powiązane, a także eksploracja (zdobywanie szczytów, wytyczanie nowych dróg), która rządzi się własnymi prawami. Doskonaląc te elementy, wspinacze dążą do doskonałości i podnoszą w ten sposób poziom alpinizmu. No dobrze, w takim razie pytanie: czy o wartości przejścia stanowi wysokość nad poziomem morza? Oczywiście! O ile występuje łącznie z wyżej wymienionymi czynnikami. Starożytni mieszkańcy Indii wymyślili system dziesiętny, czego konsekwencją jest między innymi uznanie wyjątkowości Korony Himalajów (i oczywiście Karakorum). Zapatrzeni w to, żeby kota rozpoczynała się od cyfry 8, zagubiliśmy gdzieś poczucie rzeczywistości. Nieważne, że drogą normalną liczącą sobie ponad sześćdziesiąt lat. Nieważne, że z tlenem niesionym przez Szerpów. Nieważne, że dopiero w bazie nauczyłem się zakładać raki. Nieważne również to, że po wejściu na szczyt kilkunastu przewodników ratuje mi życie, bo inaczej umarłbym na chorobę wysokościową. Ważne jest, żeby w cv znalazło się zdanie – wszedłem na ośmiotysięcznik! Warto wiedzieć, że mnóstwo niższych szczytów jest o wiele trudniejszych od koronnej czternastki. Jednak, żeby na nie wejść to trzeba UMIEĆ się wspinać. A to już może okazać się barierą nie do pokonania. Poza tym jak wytłumaczyć sponsorowi, mediom i opinii publicznej, że chcemy wejść na coś, co nie należy do uznanego przez ogół kanonu?
Kolekcjonowanie zdominowało prawdziwy alpinizm i tylko od czasu do czasu, gdy ktoś wbiegnie w rekordowym tempie na ośmiotysięcznik, który zdobywany jest tygodniami, widzimy jaka przepaść dzieli alpinistów od amatorów sławy. Czas jest parametrem wymiernym i przemawia do wyobraźni. Gorzej jest ze stylem i trudnościami. Skoro drogą normalną – z tlenem! – wchodzi się na wielką górę przez kilka dni (oczywiście licząc tylko atak szczytowy po zakończonej aklimatyzacji), to czym to się różni od wejścia w stylu alpejskim trudną ścianą, podczas wytyczania nowej drogi? Dla opinii większości zupełnie niczym. I w ten sposób kolekcjoner zrównany został z najwybitniejszymi postaciami światowego alpinizmu.
Swego czasu pewien znajomy polemizując ze mną na temat tak zwanych „wypraw partnerskich” napisał mi, że wprowadzając kilkaset osób na Mont Blanc (niejednokrotnie powiązanych po kilkunastu na jednej linie) położył wielkie zasługi dla polskiego alpinizmu. Dla jasności należy dodać, że chodzi o drogę Granią Gouter z 1861 roku! Według mnie działalność rzeczonego kolegi ani o jotę nie podniosła poziomu polskiego wspinania, a do pozytywów mogę zaliczyć wyłącznie osobistą satysfakcję klientów oraz przyrost na koncie ich usługodawcy. Jednak w opinii większości, pogromcy Dachu Europy to prawdziwi alpiniści, natomiast ich przewodnik jawi się niczym heros.
Niestety postprawda na dobre wdarła się do alpinizmu i potrzeba wielu wysiłków autorytetów górskich
i mediów wspinaczkowych, żeby zmienić ten zafałszowany obraz. Żadna dobra wróżka się nie pojawi
i nie pomoże, tak jak Kopciuszkowi, w oddzieleniu ziaren maku od popiołu.
Katalog festiwalowy. XXII Festiwal Filmów Górskich im. Andrzeja Zawady
cofnij